Выбрать главу

— Tak, jestem Dan Randolph — odparł z uprzejmym uśmiechem.

— Nazywam się Asim al-Baszyr — rzeki mężczyzna, wyciągając dłoń. Musiał przełożyć szklankę z kryształowego szklą do lewej ręki; miał zimne palce.

— Miło mi pana poznać — rzekł Dan, rozmyślając: ma arabskie nazwisko, wygląda na Araba, ale pije alkohol. Kiepski z niego muzułmanin.

— Jestem członkiem zarządu Tricontinenal Oil — rzeki al-Baszyr. — Pan Garrison prosił, żebym omówił z panem szczegóły dotyczące umowy.

— Spędziłem cały poranek, rozmawiając z ludźmi Yamagaty — odparł Dan. — Oni też chcą kupić Astro.

— Nie dziwi mnie to — rzekł al-Baszyr, najwyraźniej niewzruszony.

Dan zaśmiał się smutno.

— Dopóki satelita wisi na orbicie, samotność mi nie grozi.

— Chyba że pan zbankrutuje — odparł miłym tonem al-Baszyr.

— Cóż, ma pan rację — przyznał Dan.

Scanwell wkroczył do salonu z Jane u boku. Dan poczuł, że na twarz wypełza mu niemiły grymas. Zmusił się do uśmiechu. Ona jest zawsze przy nim, pomyślał. Jakby ze sobą mieszkali. Nie, próbował sobie wyjaśnić. Po prostu widzisz ją zawsze wtedy, gdy się z nim spotyka. Taa, natrząsał się w duchu. A spotyka się z nim cały czas.

Wszyscy zwrócili się w stronę gubernatora, żeby go powitać. Miał na sobie cienką brązową marynarkę z zamszu i brązowe spodnie, a pod szyją teksańską spinkę. Jane włożyła koktajlową sukienkę do połowy uda, tropikalne kwiaty na błękitnym tle. Wygląda cudownie, pomyślał Dan. Uśmiechnięta, szczęśliwa, zachwycająca. Ich oczy na sekundę się spotkały, szybko jednak odwróciła się i zaczęła rozmawiać z gośćmi stojącymi najbliżej niej i Scanwella.

Gubernator przystąpił do obchodzenia salonu, uśmiechając się i wymieniając uściski dłoni, od jednego gościa do drugiego, nadal z Jane u boku.

Gdy podszedł do Dana, uścisnął mu mocno dłoń i rzekł:

— Cieszę się, że przyszedłeś’, Dan. Mam nadzieję, że zostaniesz, jak ta heca się skończy. Jane i ja musimy z tobą pogadać.

Dan skinął głową, ale w myślach obracał tylko słowa: Jane i on. Jane i on.

— Doskonale — Scanwell odwrócił się, z uśmiechem, do al-Baszyra.

Przedarłszy się z wprawą przez tłum gości, Scanwell stanął przed wielkim, pustym, ciemnym kominkiem i podniósł obie ręce, dając gościom znak, żeby się uciszyli.

— Jak zapewne już wiecie — zaczął — w poniedziałek odbędzie się konferencja prasowa. Nie jest już tajemnicą, że chcę ogłosić zamiar kandydowania na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Wszyscy zaczęli klaskać. Scanwell zrobił smutną minę, spojrzał na swoje buty, po czym uniósł wzrok.

— Walka nie będzie łatwa. Muszę stawić czoła opozycji w stanie, w partii, a kiedy już zdobędę nominację — cóż, doskonale wiecie, jak wygląda kampania prezydencka.

— Udaci się, Mórg!

— Powodzenia!

Zaśmiał się lekko i dał im znak dłonią, żeby się uciszyli. Jakie on ma wielkie ręce, pomyślał Dan. Ręce atlety. Ręce kowboja.

Spojrzał na Jane i zastanowił się, czy on ją dotyka tymi rękami. Nie chciał wiedzieć.

— Cóż, wszyscy zapewne wiecie, że kandydatowi potrzebny jest jak najlepszy szef kampanii. Chciałem wam powiedzieć, zanim reszta świata się o tym dowie, że będę miał najlepszego szefa kampanii w kraju. — Zwrócił się do Jane. — Senator Jane Thornton z Oklahomy!

Wszyscy zaczęli klaskać z całej siły. Wszyscy z wyjątkiem Dana. Przez szum oklasków usłyszał, jak jedna z kobiet mówi do drugiej:

— Czyż oni nie są piękną parą? Dan zacisnął zęby.

— Jak już wielu z was wie — mówił dalej Scanwell — mam zamiar uczynić niezależne źródła energii głównym punktem mojej kampanii. Stany Zjednoczone za długo są zakładnikiem Bliskiego Wschodu. Nadszedł czas, by odciąć tę pępowinę i zyskać niezależność w branży energetycznej.

Wszystkie światła zgasły.

— Do licha! — warknął ktoś.

— Nie, tylko nie to! Wyłączyli prąd.

— Na to wygląda.

— Pewnie mnie usłyszeli — zachichotał Scanwell.

— Na zewnątrz też nie palą się żadne światła.

Jeden z kelnerów wkroczył ze świecą, którą trzymał niepewnie w dłoni.

— Panie i panowie, bardzo nam przykro. To chyba jakaś poważniejsza awaria.

— Znowu?

— To już trzecia w tym roku, a nie ma jeszcze nawet połowy lata.

Scanwell wziął świecę i postawił ją na gzymsie kominka. Gdy służba wnosiła następne, rzekł z mocą:

— Widzicie, co miałem na myśli? Ten kraj potrzebuje strategii energetycznej, która działa — dwadzieścia cztery godziny na dobę. siedem dni w tygodniu, pięćdziesiąt dwa tygodnie w roku!

Obecni zaczęli wznosić wiwaty w półmroku, przy migoczących świecach.

— Musimy położyć kres naszej zależności od importowanej ropy i odkryć źródła energii, które będą odnawialne, niezawodne i pod naszą kontrolą!

Wiwaty stały się jeszcze głośniejsze.

— Ale żebym mógł to osiągnąć, będę potrzebować waszej pomocy — podjął Scanwell. — Wszelkiej pomocy, jaką możecie mi zaoferować! Większość z was wspierała mnie hojnie już w przeszłości, więc teraz znów muszę poprosić, byście sięgnęli po książeczki czekowe!

— Och, do licha, Morganie, zapomniałem swojej! — zażartował jeden ze starszych mężczyzn.

— I tak jest za ciemno, żeby wypełnić czek! — zawołał ktoś inny.

Scanwell uśmiechnął się krzywo.

— Nie szkodzi. Wiem, gdzie mieszkacie. I w których bankach macie konta.

Zebrani wybuchnęli śmiechem. Ja też nie przyniosłem książeczki czekowej, pomyślał Dan. A gdybym nawet przyniósł, wystawiałbym same czeki bez pokrycia.

Przyjęcie trwało dalej przy świetle świec, ale w ciągu godziny ludzie zaczęli wychodzić. Na ulicach było nadal ciemno i Dan co chwilę słyszał wycie syren. Jazda do motelu będzie ciekawa, pomyślał. Nie spuszczając oka z Jane, która trzymała się blisko Scanwella, Dan spędził większość czasu na pogawędce z al-Baszyrem; wyłącznie niezobowiązująca konwersacja w stylu „poznajmy się lepiej”, żadnych konkretów.

— Jak wygląda praca w kosmosie? — spytał al-Baszyr. W półmroku nie było widać jego twarzy. — Słyszałem, że nie ma tam grawitacji.

— To nieważkość — rzekł Dan, kiwając głową. — Naukowcy twierdzą, że to mikrograwitacja, ale dla nas, zwykłych pracowników, to jest po prostu zero g.

— Człowiek unosi się jak balonik?

— Nie ma się poczucia wagi, tak. Oczywiście, nie jest to brak grawitacji: ruch po orbicie znosi działanie grawitacji ziemskiej. Tak naprawdę się spada, ale prędkość do przodu uniemożliwia spadnięcie na Ziemię.

Al-Baszyr potrząsnął głową z namysłem.

— Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Nie mógłbyś, pomyślał Dan. Trzeba tam być. Trzeba tego samemu doświadczyć. A kiedy ci się to uda, nigdy już nie będziesz szczęśliwy na powierzchni Ziemi.

Kiedy Dan po raz pierwszy znalazł się na orbicie jako pracownik Yamagaty, cierpiał z powodu mdłości. Oddelegowano go do lotu rakietą; był trochę wystraszony, a trochę podekscytowany: leciał w kosmos! Yamagata wykupił podupadającą amerykańską firmę, która wystrzeliwała rakiety z wielkiej barki oceanicznej, więc Dan musiał polecieć na sam środek Pacyfiku z pięcioma japońskimi współpracownikami, którzy przyglądali mu się w podejrzliwym milczeniu.