Al-Baszyr uśmiechnął się lekko.
— A jeśli Stany nie będą już musiały importować ropy z Bliskiego Wschodu? Co wtedy?
— To ich problem, nie mój.
— A Izrael?
— Izrael będzie musiał sam sobie radzić ze swoimi problemami.
— Rozumiem — odparł al-Baszyr i zamilkł. Przesadziłeś, pomyślał Dan. Rozmawiasz z Arabem, na litość boską, z muzułmaninem. Czemu się chwilę nie zastanowisz, zanim otworzysz usta?
Cóż, sam się o to prosił, odpowiedział sobie w myślach Dan. Sam zaczął ten temat. Co teraz?
Al-Baszyr siedział przy biurku Dana, z twarzą bez wyrazu, i patrzył na Dana swoimi ciemnym, głębokimi oczami.
— Proszę posłuchać — rzekł Dan niepewnym tonem. — Nie jestem politykiem. Jestem biznesmenem. Nie próbuję ratować świata. Ja tylko chcę uruchomić satelitę energetycznego i czerpać z niego godziwe zyski.
Al-Baszyr wybuchnął śmiechem.
— Faktycznie, wszyscy tego chcemy, panie Randolph.
— Dan.
Al-Baszyr skinął głową.
— Niełatwo znaleźć kogoś tak uczciwego jak pan. Dan wzruszył ramionami.
Al-Baszyr spoważniał.
— Doskonale. Pan Garrison jest gotów kupić piętnaście procent Astro Manufacturing za cenę jeden przecinek pięć miliarda dolarów.
— I co jeszcze?
— Tricontinental Oil chce, by jeden z jej członków zarządu znalazł się w waszym zarządzie.
— I to będzie pan?
— Tak, to będę ja.
— O wiele bardziej wolałbym pożyczkę — rzekł Dan. — Nie musiałbym rozwadniać akcjonariatu.
Al-Baszyr rozsiadł się wygodnie i milczał.
— Senator Thornton zamierza przedstawić projekt ustawy, która zakłada gwarancje rządowe dla kredytów dla Astro.
— I innych firm — rzekł al-Baszyr. On wie o planie Jane! Dan był zaskoczony, ale zdołał odpowiedzieć, nie zmieniając tonu głosu:
— Ustawa w zamierzeniu ma pomóc Astro.
— Kredyty będą bardzo nisko oprocentowane — przypomniał al-Baszyr.
— Dwa procent od półtora miliarda to nadal…
— …o wiele mniej, niż można zarobić gdzie indziej.
— Ale tu chodzi o gwarancje — podkreślił Dan. — Zero ryzyka.
Al-Baszyr miał minę kota bawiącego się ze schwytaną myszą.
— Dan, niech pan będzie poważny. Nie można od nikogo wymagać, żeby zainwestował półtora miliarda dolarów i nie miał z tego nic poza dwoma procentami za dziesięć albo dwadzieścia lat. To absurd.
— W takim razie będę musiał zwrócić się do kogo innego — rzekł Dan. — Może Saito Yamagata będzie bardziej skory do rozmów.
Na twarzy al-Baszyra pojawił się wyraz żalu.
— Dan, przyjacielu, jeśli martwi się pan tym, że ktoś przyjdzie i wyjmie panu z rąk jego własną firmę, to należałoby się martwić raczej Japończykami, nie Tricontinental.
Dan zgodził się z nim w duchu. Wiedział, że Sai chce mu pomóc. Ale ceną byłoby podzielenie się z Yamagata projektem wahadłowca.
— Nie można zdobyć takich pieniędzy, nie rezygnując z czegoś — rzekł nie bez racji al-Baszyr. — Jak to nazywają naukowcy, druga zasada termodynamiki?
— Druga zasada termodynamiki — mruknął Dan. — Nie możesz wygrać, nie możesz nawet wyjść na zero.
— Nie ma czegoś takiego jak darmowy obiad. Garrison chce tylko mieć w zarządzie swojego człowieka, żeby wiedzieć, co się dzieje. Jedno stanowisko wiele w zarządzie nie zmieni. Nikt nie odbierze panu firmy jednym głosem.
— Zapewne nie — przyznał Dan. W duchu jednak zadawał sobie pytanie: więc czemu aż tak bardzo tego chcecie?
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII
— Pani senator!
Jane odwróciła się na dźwięk czyjegoś głosu. Nie rozpoznała młodego człowieka, który przedzierał się przez tłum płynący wykładanym marmurem korytarzem siedziby Senatu imienia Harta. Denny O’Brien, kroczący obok niej, obejrzał się przez ramię i szepnął:
— Gerry Zisk, Wall Street Journal.
Była prawie czwarta, godzina oficjalnego zakończenia pracy personelu i na korytarzach pełno było ludzi spieszących, by utknąć w korku w drodze do domu. Młody człowiek przedzierający się sprawnie przez tłum wygląd zbyt niechlujnie jak na dziennikarza szacownego Journal Miał łysinę i idiotycznie wyglądającą bródkę. Ubrany b; w luźne spodnie, ponaciągany pulower i — jak zauważy Jane — drogie sandały firmy Birkenstock, które wygląd; ły, jakby przewędrowały wiele kilometrów. Ale nie mii skarpetek.
— On pisze o technice, nauce i takie tam — wyjaśnił 0’Briei zanim zapytała.
Zisk dotarł do nich i wyciągnął rękę.
— Dziękuję, że państwo na mnie poczekali — rzeki, usmie chając się radośnie. — Chciałbym tylko zadać pani kilka pytar dotyczących projektu ustawy, jaki przedstawiła dziś pan w Senacie.
— Może pójdziemy do mojego biura, gdzie będzie znacznie wygodniej? — zaproponowała Jane. Zisk pokiwał głową z entuzjazmem. Ruszyli pod prąd; Zisk między Jane a O’Brienem.
— Czy ta ustawa będzie elementem planu gubernatora Scanwella, mającego na celu korzystanie z niezależnych źródeł energii? To znaczy, jej celem ma być zapewnienie pomocy w zdobywaniu kapitału firmom zajmującym się najnowszymi technologiami, prawda?
— Odpowiedź na oba pytania brzmi „tak” — odparła Jane. Minęli róg i podeszli do windy z napisem „WYŁĄCZNIE DLA SENATORÓW”. O’Brien nacisnął guzik, mamrocząc, że winda i tak będzie się zatrzymywać na każdym piętrze, skoro wszyscy właśnie wychodzą do domów.
— Naprawdę pani sądzi, że Stany mogą się stać całkowicie niezależne od arabskiej ropy? — dopytywał się Zisk.
Przyjechała winda i wysypali się z niej liczni urzędnicy Senatu, przez co Jane i obaj mężczyźni musieli się cofnąć od drzwi. Jane pomyślała o starym dowcipie: ilu pracowników pracuje w Senacie? Jakaś jedna trzecia personelu.
Weszli do windy i Zisk powtórzył pytanie, gdy drzwi się zamykały.
— Całkowicie niezależne od importowanej ropy? — zadumała się Jane. — Taki jest nasz cel. W jakim stopniu się do niego zbliżymy i jak szybko, to już zależy od tego, kto będzie rządził tym krajem.
Zisk uśmiechnął się do niej.
— Ja piszę o technologii, pani senator, nie o polityce. Czy jest to możliwe z technicznego punktu widzenia?
— Oczywiście, że tak. Większość niezbędnych technologii już istnieje, a można stworzyć takie, których jeszcze nie ma.
Dotarli na najwyższe piętro i ruszyli korytarzem w stronę biura Jane. Senator nie skierowała się w stronę pomieszczeń zewnętrznych, lecz wstukała kod do zamka swojego prywatnego biura.
Piękne meble z czarnego mahoniu najwyraźniej nie zrobiły na Zisku wrażenia. Ledwo spojrzał przez okno na budynek Sądu Najwyższego.
— Są państwo przekonani, że można stworzyć coś takiego jak satelita energetyczny?
— Na Księżyc polecieliśmy, prawda? — warknął O’Brien, ruszając w stronę lodówki ukrytej za sięgającymi sufitu pólkami na książki.
— Za dwadzieścia milionów doków.
Jane zajęła jedno z wyściełanych krzeseł w biało-zielone paski, przy oknie. Zisk usiadł naprzeciwko niej.
— Coś co picia? — zaproponował O’Brien, wyciągając butelkę z chłodną wodą mineralną.
— A mają państwo piwo?
— Jakie?
— Jakiekolwiek jasne.
— Poproszę tonik z limonką — zawołała Jane.