— To twoja działka, Claude. Potrzebna mi spora przestrzeń, na tyle szeroka, żeby ta banda drani nie była w stanie obliczyć, w którym punkcie wahadłowiec wejdzie w atmosferę.
— To niemożliwe. FML musiałoby oczyścić przestrzeń nad polową Ameryki Południowej.
— Tylko na pół godziny, w fazie wejścia w atmosferę. Kiedy ptaszek będzie na orbicie, nie ma problemu.
— To niemożliwe, Dan. Przykro mi, ale to się nie uda.
— Chcesz powiedzieć, że…
Telefon Dana zaczął wygrywać Take Me Out to the Bali Gamę. Skrzywił się, wyciągnął telefon z kieszeni koszuli i otworzył go.
Na malutkim ekranie pojawiła się twarz Jane. Wyglądała na nieszczęśliwą. Zanim Dan zdołał coś powiedzieć, oznajmiła:
— Dan, musimy porozmawiać. Rzucił okiem na Passeau.
— Twarzą w twarz?
— Tak.
— Może mógłbym przylecieć do Waszyngtonu na weekend.
— Nie, nie tu. Na ranczu.
Dan zawahał się na moment i znów spojrzał na Passeau. Ten usiłował ściągnąć na siebie uwagę bannanki, która nadal gestykulowała z telefonem przyciśniętym do ucha.
Dan ściszył głos.
— Scanwell tam będzie?
— Nie. Jedzie z wizytą do New Hampshire. Dan uśmiechnął się.
— Przylecę w sobotę na lunch.
— Przyjedź sam — odparła i przerwała połączenie.
RANCZO RODZINY THORNTON, OKLAHOMA
Staggerwing był za wolny jak na tę podróż, poza tym z tonu głosu Jane Dan wywnioskował, że wolałaby zachować ich spotkanie w tajemnicy. Dan otworzył więc dolną szufladę biurka i wyjął prawo jazdy, kartę ubezpieczenia społecznego i kartę kredytową na nazwisko Orville Wilbur — tę fałszywą tożsamość stworzył wiele lat temu, kiedy polowały na niego banki oferujące karty kredytowe. Odkrył, że stworzenie fałszywej tożsamości jest zdumiewająco łatwe. Nic dziwnego, że terroryści mogą przenikać do naszego kraju, jak tylko chcą, pomyślał. Dan zrobił to właściwe na próbę, potem jednak przekonał się, że czasami posługiwanie się fałszywą tożsamością bywa wygodne. Na przykład teraz.
W piątek wieczorem Dan pojechał do Corpus Christi. Orville Wilbur zameldował się w motelu niedaleko lotniska i korzystając z telefonu w pokoju, kupił bilet elektroniczny Southwest Airlines, podróż w obie strony z Corpus Christi do Oklahoma City pierwszym lotem, a potem lot do Marietty. Tara wynajął terenówkę i ruszył w kierunku rancza Thorntonów.
Przejeżdżając przez fantazyjnie rzeźbioną bramę rancza, dobrze przed południem, dostrzegł, że w pewnej odległości za nim jedzie furgonetka, wzbijająca chmurę pyłu na drodze prowadzącej na ranczo. Ochrona? Mam nadzieję, że to nie dziennikarze, pomyślał Dan.
Dan podjechał pod niski, rozłożysty dom i wyszedł z samochodu prosto w światło późnego poranka. Było gorąco i sucho, słońce świeciło wysoko na niebie bez jednej chmurki. Dan zmrużył oczy i dostrzegł lecący samolot; iskierka na błękicie, jacyś ludzie spieszący gdzieś, dziesięć kilometrów nad ziemią. Po chwili zobaczył niewyraźny sierp Księżyca, ślad skrzywionego uśmiechu.
Wiem, powiedział Dan w duchu do Księżyca. Jestem durniem, że tu przyjechałem. Ale to bez znaczenia.
Jego terenówka była jedynym samochodem zaparkowanym obok domu. Dom był cichy i milczący, nikogo nie było widać. Dan zastukał do drzwi i czekał. Po chwili odwrócił się i zobaczył furgonetkę, która podążała za nim żwirowaną drogą. Zahamowała i zatrzymała sie, szorując oponami po żwirze.
Wysiadła z niej Jane.
Miała na sobie dżinsy i wpuszczoną do środka białą bluzkę, i wyszytymi na piersi trzema kardynałami. Włosy związała w koński ogon. Miała pas ze sprzączką ze srebra i turkusów oraz podniszczone kowbojskie buty.
— Dotarłeś tu przede mną? — spytała zdumiona.
— Biwakowałem w nocy — zażartował.
Podeszła bliżej. Chciał wziąć ją w ramiona, ale odsunęła się szybko i wyjęła z kieszeni elektroniczny klucz.
— Nie ma nikogo — oznajmiła, gdy drzwi stanęły otworem. Bez uśmiechu, bez odrobiny ciepła, bez cienia sugestii. Jaka zasadnicza. Jane zachowywała się chłodno i formalnie, jak obca osoba. Do licha, pomyślał Dan, nasze samochody są bliższe sobie.
— Wchodź — rzekła.
— Po co te tajemnice? — spytał Dan, wchodząc do chłodnej sieni.
Jane ruszyła korytarzem w stronę kuchni i rzuciła przez ramię:
— Zaproponowałam ustawę, która ma ci pomóc, Dan. Ludzie z mediów węszą i próbują się doszukiwać jakichś powiązań.
— Nie muszą daleko szukać — rzekł Dan, idąc za nią.
— Nigdy nie robiłam tajemnicy z naszego związku — odparła, włączając świetlówki na suficie kuchni. — Ale nie mogę dopuścić do tego, żeby nas teraz zobaczyli.
— Chyba że Scanwell jest w pobliżu — mruknął Dan. Zwróciła się w jego stronę.
— Dokładnie tak: chyba że Morgan jest w pobliżu.
— On jest twoją przyzwoitką czy kochankiem? Oczy Jane rozbłysły ze złością.
— Jest kandydatem na prezydenta Stanów Zjednoczonych i nie zamierzam zrobić niczego, co mogłoby zaszkodzić jego kandydaturze.
— Mówisz jak prawnik — prychnął Dann.
— Bo jestem prawnikiem, Dan. Kiedyś… o tym pamiętałeś.
Było tyle rzeczy, o których chciał jej powiedzieć. A tylko podszedł do kącika śniadaniowego i przysiadł na jednym z taboretów.
— Masz zamiar przygotować jakiś lunch?
— Potrafię gotować.
— Mogę ci pomóc.
Wyglądało na to, że trochę się odprężyła.
— Dobrze. Zobaczmy, co jest w lodówce. Wyjęła z lodówki jajka i kiełbaski.
— Po co mnie tu zaprosiłaś, Jane? — spytał Dan.
— Jak tam dochodzenie w sprawie katastrofy?
— Posuwa się raczej wolno. Naciskam na jedną szychę z FML, żeby nam pozwolili na lot próbny drugiego wahadłowca.
— Pewnie FBI też zaczęło działać.
— Jeśli nawet, nie zauważyłem.
— Potrafią być dyskretni.
Dan poczekał, aż jajka zaskwierczały na patelni, a Jane położyła na stoliku śniadaniowym dwa nakrycia. Postawiła też dwie szklanki soku pomarańczowego. Aromat świeżo zaparzonej kawy zaczął się unosić z bulgoczącego ekspresu.
— Dlaczego więc mnie zaprosiłaś? — powtórzył. Wzięła łopatkę i przełożyła jajka i kiełbaski na talerz.
Dan poczekał, aż postawi talerz na stole, po czym wziął ją za ramiona, odwrócił i spojrzał jej w twarz. Te przejrzyste zielone oczy. Zawsze gdy patrzył jej w oczy, przypominał sobie tę starą piosenkę: W których tonie moje serce.
— Jane — powiedział — na litość boską… Odsunęła jego ręce.
— Zaprosiłam cię, żeby porozmawiać o polityce, Dan. O niczym innym.
— Niczym innym?
— Tylko o polityce.
— Dobrze — odparł z demonstracyjnym westchnieniem. Dokładnie tego się spodziewał. Przysunął jej taboret.
— Więc rozmawiajmy.
— Dogadujesz się z Tricontinental Oil.
— Instynkt podpowiada mi, że to nie jest dobry pomysł.
— Nie rób tego Dan.
— A co mam robić? Dogadać się z Yamagatą?
— Daj mi szansę. Muszę przepchnąć tę ustawę w Senacie. Chcemy, żebyś dostał pieniądze z amerykańskich źródeł.
— Tricontinental to amerykańska firma.