— Garrison to Amerykanin…
— Teksańczyk — mruknął Dan i nawet udało mu się uśmiechnąć.
— …ale Tricontinental to międzynarodowa korporacja. Doskonale o tym wiesz. Jest tak samo amerykańska, jak arabska, wenezuelska czy nawet holenderska.
— I co z tego?
— Garrison nie jest zainteresowany niezależnymi źródłami energii. Będzie zwalczał Morgana na wszelkie możliwe sposoby.
Dan pokiwał głową.
Nie zwracając uwagi na to, że na talerzach stygnie jedzenie, Jane rzekła szczerze:
— Dan, powodem, dla którego przedstawiłam ten projekt ustawy, jest chęć, by ci pomóc i zdobyć dla ciebie fundusze w Stanach. To część programu Morgana związanego z niezależnymi źródłami energii.
— Program Scanwella dotyczący niezależnych źródeł energii obchodzi mnie tyle co zeszłoroczny śnieg! Chcę tylko uratować moją firmę!
— A my chcemy ci pomóc!
— Ale pomoc jest mi potrzebna teraz — rzekł z naciskiem Dan. — Nie wtedy, gdy już Senat pobawi się twoją ustawą. Nie wtedy, gdy Morgan Scanwell zostanie prezydentem, jeśli w ogóle mu się to uda. Teraz!
— Przecież mógłbyś obniżyć aktywność firmy na jakiś rok, prawda? Zwolnić część ludzi. Wyłączyć urządzenia.
— Jane, mam czterokilometrowego satelitę wiszącego na orbicie, który nic nie robi, tylko pożera pieniądze i niszczeje od pyłu kosmicznego. Nie mogę pozwolić, żeby tak wisiał jeszcze przez rok.
— Czemu nie? Za rok nadal tam będzie, prawda?
— Taaa, a jego właścicielem będzie Yamagata. Albo Tricontinental.
— Tylko jeśli się na to zgodzisz.
— A co mam robić przez ten rok? Siedzieć i dłubać w nosie? Poza tym do wyborów zostało więcej niż rok.
— Czternaście miesięcy.
— Nie mogę zwolnić pracowników i powiedzieć im, żeby wrócili za czternaście miesięcy. Znajdą sobie inne zajęcia.
— Dan, proszę. Bądź rozsądny.
— Rozsądny? Mam wszystko zawiesić na kołku na ponad rok, w nadziei, że twój czarny koń wygra wybory?
— Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich.
Dan wziął głęboki oddech i policzył do dziesięciu, po czym rzekł cicho:
— Może dla Scanwella tak będzie najlepiej. I dla ciebie. Ale nie dla mnie i nie dla ludzi, którzy dla mnie pracują.
— Dan, dla tego kraju będzie najlepiej, jeśli Morgan Scanwell znajdzie się w Białym Domu. Nie znasz go. To wielki człowiek. Wspaniały człowiek.
— Tak, tak. Dobrze, ja też go lubię. To miły facet. I co z tego?
— Gdybyś tylko wiedział, na jakie naciski jest narażony, jakie bitwy musi stoczyć. Lobby naftowe jest przeciwko niemu. Nawet we własnym stanie musi toczyć niełatwą wojnę.
— A ty z nim sypiasz, tak? Uniosła podbródek.
— To nie ma z tym nic wspólnego.
— Jasne.
— Dan, proszę, uspokój się. Najpierw pomóżmy Morganowi dostać się do Białego Domu, a potem zrobisz, co tylko zechcesz. On jest naprawdę wielkim człowiekiem.
— Mam go gdzieś! Tylko ty mnie obchodzisz!
Nie wyglądała na zaskoczoną. Ani złą. Ani nawet zasmuconą.
— Nie, Dan — rzekła. — To się skończyło wieki temu.
— Rzucę tym wszystkim. Sprzedam firmę temu, kto najwięcej zapłaci. Mam tego dość.
— Nie mówisz serio.
— Mówię serio.
— Dan, ten projekt to twoje życie, twoja praca.
— I co z niego mam? — odparł obojętnym tonem. — Zginęły trzy osoby, a całe przedsięwzięcie można spuście w kiblu. Co mi z tego przyszło? Nie chcę już grzebać przyjaciół. Chcę to zostawić. Chcę ciebie. Nic innego się nie liczy. Zapomnij oScanwellui…
— Przestań — warknęła Jane. — Rozmawiamy o przyszłości Ameryki, Dan. O przyszłości całego świata! Czy ty tego nie rozumiesz? Czy ty tego nie widzisz? Stawką jest przyszłość całego świata!
— Twojego świata, Jane. Nie mojego. Nic mnie to wszystko nie obchodzi, skoro nie mogę być z tobą.
Spojrzała na niego, a w jej przejrzystych zielonych oczach widać było spokój.
— Walczę o to, by Ameryka przestała być zależna od wschodniej ropy. Myślałam, że tobie też na tym zależy. Ale myliłam się.
— Nie — odparł cichym, zrezygnowanym głosem. — Ja też o to walczę. Tylko… kocham cię, Jane. Nic nie miałoby znaczenia, gdybyśmy tylko mogli być razem.
Jane milczała przez długą chwilę, po czym potrząsnęła głową.
— Nie możemy być razem, Dan. To już skończone.
Dan zauważył, że jest jej bardzo, bardzo smutno. Jemu też było smutno.
HOUSTON, TEKSAS
Kontaktowanie się z jakąkolwiek agencją rządową zwykle doprowadzało Dana do szaleństwa. W przypadku lokalnego biura FBI w Houston było tak samo.
Po krótkim, pełnym goryczy spotkaniu z Jane Dan spędził niedzielę w swoim biurze na wyspie Matagorda, próbując nadgonić zaległości w pracy, ale tak naprawdę zastanawiając się nad różnymi wariantami. Przyjąć ofertę Tricontinental? Al-Baszyr robił wrażenie, jakby był uczciwie i szczerze zainteresowany satelitą energetycznym. Dobrze, więc sprzedam Garrisonowi piętnaście procent firmy. Za półtora miliarda, dzięki czemu ceny akcji pójdą ładnie w górę. Co mam do stracenia?
Twoją firmę, odpowiedział mu jakiś sardoniczny glos w głowie, który zawsze sprawiał, że Dan powściągał swoje fantazje. Garrison wprowadzi ci do zarządu al-Baszyra i zanim się obejrzysz, wszystko stracisz i tylko będziesz się zastanawiał, jak to się stało.
Cóż, jest jeszcze Yamagata, zaoponował Dan. Sai jest zainteresowany satelitami energetycznymi od zawsze. Do licha, on mnie do tego pomysłu przekonał. Sojusz strategiczny miedzy naszymi firmami ma sporo sensu.
Jasne, odezwał się znów głos. Dopóki Yamagata nie wyssie wszystkich soków z twojej firmy. On chce zdobyć projekt wahadłowca. Może i jest kumplem, ale przede wszystkim jest biznesmenem. Będzie to przeżywać, ale jeśli trzeba, pójdzie do celu po twoim trupie.
Trupie, pomyślał Dan. Przypomniał sobie, że ma zadzwonić do biura FBI w Houston i spytać, jak przebiega dochodzenie. Kolejnego ranka, po pokonaniu kilku poziomów biurokratycznej czczej gadaniny, wreszcie dotarł do specjalnego agenta Ignacio Chaveza, który był odpowiedzialny za dochodzenie w sprawie Astro.
Podczas rozmowy telefonicznej Chavez robił wrażenie uprzejmego i profesjonalnego. Na ekranie telefonu Dana wyglądał na poważnego, ale nie nadgorliwego. Pełna twarz o wyrazistych rysach, grube czarne wąsy. Zaproponował, że przyleci na wyspę spotkać się z Danem.
— To nie będzie konieczne — odparł Dan, przyglądając się grubym rysom agenta. Ma w sobie sporo z Indianina, pomyślał. — Mam w czwartek spotkanie w Houston. Czy moglibyśmy się wtedy spotkać?
Chavez zgodził się na spotkanie zaraz z rana: o siódmej trzydzieści. Dan poleciał do Houston w środę wieczorem i przenocował w hotelu, by rankiem odkryć, że budynek federalny jest zamknięty dla wszystkich poza pracownikami. Dwóch potężnych strażników siedziało przy recepcji.
— Biura otwieramy dopiero o ósmej trzydzieści — rzekł grubszy z nich. — Pewnie pan pomylił godzinę.
— Nie, agent powiedział, że to ma być siódma trzydzieści — upierał się Dan, krzywiąc się ze złości. — Czy nie może pan zadzwonić do jego biura?
Wyraźnie nieszczęśliwy, chudszy z pary agentów sięgnął po telefon i zadzwonił.
— Nie odbiera. Jeszcze go nie ma. Dan prychnął.
— Dobrze. Poczekam.
— Ale nie w holu, proszę pana — rzekł ten wyższy. — Przepisy bezpieczeństwa.