— Nie mogę tu posiedzieć i poczekać?
— Niestety, nie, proszę pana. Przepisy bezpieczeństwa. Dan rozpiął sportową kurtkę.
— Nie mam pod ubraniem żadnych materiałów wybuchowych, na litość boską. Może mnie pan przeszukać, jeśli pan chce.
— Przepisy, proszę pana. Proszę poczekać na zewnątrz. Dan nadął się ze złości, ale przeszedł przez hol i pchnął szklane drzwi. Na ulicy były już parno. Samochody osobowe i ciężarówki leniwie toczyły się po jezdni. Ciekawe, jak to wygląda w godzinach szczytu, zastanowił się Dan. Nie da się poruszać szybciej niż z prędkością mili na godzinę.
Rozdrażniony, stał na zewnątrz i narzekał w duchu. W porze lunchu miał się spotkać z al-Baszyrem i Garrisonem. Samochód, który wynajął na lotnisku imienia Hobby’ego, zostawił na parkingu po drugiej stronie ulicy. Parkingowi pracowali już o siódmej trzydzieści, czemu FBI nie mogło?
— Pan Randolph?
Dan odwrócił się i rozpoznał Chaveza, którego pamięta! z rozmowy telefonicznej. Agent niósł papierową torebkę ze złotymi łukami: logo McDonald’s.
— Jest pan punktualny — rzekł Chavez z uśmiechem, demonstrując piękne, białe zęby.
Dan spojrzał na zegarek. Cyfrowy wyświetlacz pokazał dokładnie 7:30. Jak zwykle przyszedł parę minut za wcześnie.
W nieco lepszym nastroju poszedł za Chavezem z powrotem do holu, powstrzymując triumfalny uśmieszek, gdy podpisywał się na liście gości w recepcji, po czym udał się za agentem do windy.
— Strażnicy powiedzieli, że budynek otwiera się dopiero o ósmej trzydzieści — rzekł Dan, gdy drzwi windy zamknęły się za nimi.
— Zgadza się — odparł Chavez. — Lubię przychodzić wcześniej. Mogę wtedy dużo zrobić, zanim rozdzwonią się telefony.
Biuro Chaveza było niewielką przegródką, ale miało okno. Dan dostrzegł, że widać było z niego tylko pustą ścianę parkingu po przeciwnej stronie ulicy, ale w biurokratycznym świecie agencji rządowych okno i tak było dowodem na osiągnięcie przez niego pewnego statusu w hierarchii dziobania.
Chavez usiadł przy biurku, wyciągnął z torby kartonowe pudełko i otworzył je. Były tam dwie małe bułki nadziane czymś przypominającym jajka na bekonie.
— Kupiłem jedną dla pana — rzekł Chavez, po czym obrócił się w fotelu i otworzył lodówkę. — Cola? Sok jabłkowy? 0, mam nawet butelkę Perriera. Ciekawe, kto ją tu zostawił?
Dan przyjął jajko na bekonie i Perriera. Zanim zdołał o cokolwiek zapytać, agent włączył komputer.
— Muszę panu powiedzieć, że nasze śledztwo w sprawie katastrofy nie posunęło się zbyt daleko. Przyjrzeliśmy się raportom FML, ale nie wykryliśmy tam niczego, co sugerowałoby celowe działanie.
— Prawdopodobnie dlatego, że nie byliśmy z państwem całkiem szczerzy — przyznał Dan.
Chavez odłożył nietkniętego McMuffina, a w jego brązowych oczach pojawiło się zainteresowanie.
— Tak? Co pan ma na myśli?
— Mój główny inżynier doszedł do wniosku, że to był sabotaż. Powiedziałem mu, żeby z nikim o tym nie rozmawiał.
— A dlaczego, u licha, wydał pan mu takie polecenie?
— Nie wiedziałem, kto w firmie może być zdrajcą. To mógł być ktokolwiek. Więc zaczęliśmy węszyć na własną rękę.
Na twarzy agenta pojawiła się mina, która mówiła jednoznacznie, co sądzi o amatorskich dochodzeniach.
— Poza tym — ciągnął Dan — o ile nam wiadomo, dochodzenie w sprawie wypadku ze strony FBI było prowadzone wyłącznie pro forma.
Chavez był teraz śmiertelnie poważny.
— Muszę porozmawiać z tym inżynierem.
— Nie żyje. Zginął w tak zwanym wypadku — i zanim Chavez zdołał zareagować, dodał: — A inny z moich pracowników, facet, którego ten inżynier podejrzewał o zdradę, popełnił samobójstwo kilka dni temu.
— I dopiero teraz pan z tym do mnie przychodzi?
— Nie mam żadnych dowodów — odparł Dan, broniąc się. — Absolutnie żadnych. Tylko wszystko do siebie pasuje.
— Może — odparł Chavez. Sięgnął po McMuffina i odgryzł połowę. — Może — powtórzył.
— I może pan coś zrobić w tej sprawie? Chavez żuł w milczeniu przez parę minut.
— Rozmawiałem z szefem zespołu dochodzeniowego zFML.
— Z Passeau.
— Tak. Co on wie na ten temat?
— Rozmawiałem z nim o tym. Pracował z Joem Tennym, moim głównym inżynierem, aż ten zginął.
— Podczas eksplozji zbiornika wodoru?
— Tak.
— A kim był ten, który popełnił samobójstwo?
Dan opowiedział Chavezowi całą historię jeszcze raz, wprowadzając go w techniczne szczegóły metod wprowadzenia do komputera pokładowego obcych poleceń przy użyciu potężnego nadajnika ustawionego gdzieś na trasie wahadłowca. Zanim Dan skończył opowiadać, Chavez zjadł swoje śniadanie i wypił puszkę Coli. McMuffin Dana leżał nietknięty w papierku na brzegu biurka.
— Rzeczywiście, doskonały moment, żeby nam o tym wszystkim opowiedzieć, panie Randolph — rzekł Chavez, potrząsając głową.
— Pewnie tak. Ale już nie wiedziałem, co innego mogę zrobić.
Do drzwi ktoś zastukał i pojawiła się ruda kobieta o za-dziornyrn wyrazie twarzy.
— Och, przepraszam, nie wiedziałam…
— Wchodź, Kelly. Panie Randolph, to moja partnerka, agent specjalny Kelly Eamons.
Zdaniem Dana wyglądała raczej na licealną pomponiarkę niż agentkę specjalną FBI. Spódnica do kolan, ładne nogi, piękny uśmiech. Usiadła i Dan opowiedział całą historię jeszcze raz. Eamons słuchała z powagą.
Potem spojrzała na Chaveza.
— Nacho, mamy mnóstwo pracy.
Chavez pokiwał głową z powagą. Wstał i wyciągnął rękę.
— Dziękuję, że pan przyszedł, panie Randolph.
— Dan.
— Dobrze, Dan. A ja jestem Nacho. To zdrobnienie od Ignacio.
Dan odwzajemnił uścisk dłoni. — I co teraz?
— Wracasz do biura, na spotkanie czy co tam zamierzasz robić. My bierzemy się za sprawę.
Dan podziękował obojgu, a wychodząc, dostrzegł, jak Kelly Eamons bierze jego nietkniętego McMuffina i z obrzydzeniem rzuca nim do kosza.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Dan i Lynn Van Buren obchodzili dookoła smukły v dłowiec o szpiczastym dziobie. Nawet na podłodze har wygląda, jakby rwał się do lotu, pomyślał Dan. Chciał w gnąc rękę i dotknąć gładkiego, metalowego poszycia, ale jak przenikliwy, zazdrosny wzrok Nilesa Muhameda wbij, się w plecy.
— Jak tam spotkanie z Garrisonem? — spytała Van Buren.
— Staruszek siedzi i czeka, aż się ugnę — rzekł Dan. — T( bawne, ale mam wrażenie, że al-Baszyr chce trochę ustął.
— A ty zamierzasz się ugiąć? Półtora miliarda… Dan skrzywił się.
— Słyszałaś kiedyś o Franku Piaseckim? Poszperała w pamięci.
— To ten konstruktor? Pionier w dziedzinie śmigłowce Który wynalazł śmigłowiec o dużym udźwigu, zwany lat; cym bananem?
— Tak. Wplątał się w taką samą sytuację jak nasza, potr bował kapitału na dalsze prowadzenie firmy. Więc pozwo żeby bracia Rockefeller wetknęli nos w jego sprawy.
— Ach, rozumiem, jak to się może skończyć.
— Tak. Piasecki został wykopany, a chłopcy od forsy spr; dali firmę Boenigowi. Teraz jest to oddział Boeniga o nazw Vertol, a drogi Frank spoczywa w grobie.
Van Buren nic nie powiedziała, ale z wyrazu jej twar Dan domyślił się, że zrozumiała.
— I jak tam nasz zero dwa? — spytał, wskazując na wah dlowiec na podłodze hangaru.
— Gotowy do lotu — odpowiedziała Van Buren. — To prav dziwa maszyna latająca.