— Zanim rozpoczniemy posiedzenie — rzekł Dan — chciałbym przedstawić mojego gościa, pana Asima al-Baszyra. Zaprosiłem go na to spotkanie, gdyż reprezentuje Tricontinental Oil i ma dla nas pewną propozycje.
Kilku członków zarządu pokiwało ze zrozumieniem głową. Pozostali patrzyli na ał-Baszyra ze zdziwieniem. Przy stole rozległy się szepty.
Dan postukał piórem w stół i szepty umilkły.
— Zaczynamy przedstawienie — zażartował.
Zaczęli, jak zwykle, od odczytania protokołu z poprzedniego posiedzenia. Regularne raporty miały być omówione dopiero po przedyskutowaniu aktualnej sytuacji firmy. Dan cieszył się, że nie palą się aż tak bardzo do wysłuchania raportu biegłego księgowego.
Przyglądając się twarzom zgromadzonym wokół stołu, Dan pomyślał, że przygotowują się na złe wieści. Wszyscy siwowłosi, z wyjątkiem łysych. Dwóch przedstawicieli spółek handlujących kapitałem, czterech dyrektorów uniwersyteckich funduszy powierniczych, emerytowany dyrektor pracujący kiedyś w branży elektronicznej i przyjaciel zmarłego ojca Dana, który nadal traktował go jak rozrabiającego nastolatka. Nie jest to może zestaw najinteligentniejszych ludzi w kraju, pomyślał Dan, ale cóż, kwestię myślenia załatwiają za nich pieniądze.
— Dobrze — powiedział. — Oto jak wygląda w skrócie sytuacja firmy: satelita energetyczny jest gotowy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. Moglibyśmy zacząć wytwarzać energię za jakiś miesiąc, gdybyśmy tylko wprowadzili parę zmian. Niestety, katastrofa wahadłowca spowodowała wstrzymanie wszelkich prac. Władze nie pozwolą nam na loty, dopóki nie określą przyczyny katastrofy.
— A tymczasem — wtrącił jeden z ludzi reprezentujący spółki handlujące kapitałem — wykrwawimy się na śmierć.
— Bardzo bezpośrednio pan to ujął — rzekł Dan, próbuj; unikać sarkazmu w głosie.
Jedna z kobiet, przedstawicielka uniwersyteckiego fund szu powierniczego, spytała:
— Jak długo potrwa zawieszenie prac? Dan rozłożył ręce.
— Nie da się tego określić. Co najmniej kilka miesięcy.
— Od katastrofy minęło już kilka miesięcy — wtrącił jedt ze starszych mężczyzn.
— Dochodzenie wymaga czasu — zauważyła jedna z ta biet.
— A tymczasem my wykrwawiamy się na śmierć, jak z uważył Robert.
— Przyszłość nie wygląda jednak tak całkiem czarno — rze Dan. — Mamy prawie gotowego satelitę na orbicie, z powodz niem umieściliśmy go na stałej orbicie geosynchronicznej.
— Tylko nie możemy wysłać tam ludzi, żeby skończ) robotę.
— W tej chwili tak. Ale satelita energetyczny to bard; kuszący kąsek dla nowych potencjalnych inwestorów.
— Jak pański stary przyjaciel Yamagata? Dan zignorował przytyk.
— Senator Thornton ze stanu Oklahoma przedstawiła pn jekt ustawy, który pomógłby nam zdobyć kapitał z prywatnyc rynków pieniężnych.
— Ale najpierw musielibyście przepchnąć tę cholen ustawę w cholernym Kongresie — prychnął jeden z członkó zarządu.
— To prawda — przyznał Dan. — Są też jednak i inne mo liwości. Dlatego właśnie zaprosiłem pana al-Baszyra na nas; spotkanie.
Wszyscy spojrzeli na al-Baszyra.
— Pan al-Baszyr ma dla nas pewną propozycję do prz myślenia — rzekł Dan.
Al-Baszyr wstał i podszedł do Dana, po czym rzekł:
— Propozycja jest bardzo prosta. Tricontinental Oil pragnie zakupić piętnaście procent udziałów w Astro, których właścicielem jest pan Randolph, za cenę półtora miliarda dolarów amerykańskich.
To ich zaskoczyło. Dan dostrzegł w ich oczach zdumienie i zauważył, że nikt się nie odezwał.
W końcu przemówił ktoś z przedstawicieli uniwersytetów.
— Czy Tricontinental nie chce odkupić udziałów należących do kogo innego?
Al-Baszyr spojrzał na Dana.
— Na razie nie. Być może w przyszłości.
Otóż to, pomyślał Dan. Właśnie tak Garrison chce przejąć kontrolę w mojej firmie. Cała reszta rzuci się odsprzedawać udziały. Jeśli ja mu sprzedam swoje, to tak, jakbym poderżnął swoje dwakroć przeklęte gardło.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Passeau uśmiechał się, ale Dan dostrzegał w jego oczach coś innego. Niechęć? Złość? Może coś o wiele subtelniejszego: ciekawość. Mężczyzna siedział przy biurku Dana, ze swoją niechlujnie zawiązaną muszką, i uśmiechał się pod wąsem jak kot, który zapędził kanarka do kąta.
— Chcesz wykonać lot wahadłowcem? — spytał specjalista FML, jakby mrucząc. — A jak chcesz uzyskać na to zgodę?
— Mam już zgodę FML na start — odparł Dan, rozsiadając się wygodnie w fotelu. — Jest nadal ważna. — Wyobraził sobie, że jest na Dzikim Zachodzie i gra w pokera z cwanym szulerem, który ma w ręce wszystkie asy. Muszę jakoś zablefować, powtarzał sobie.
— Mam na myśli to, że mój jeden telefon do Waszyngtonu wystarczy, żeby odwołać wszystkie twoje pozwolenia na start.
— Start odbędzie się nad wodą, Claude. Rakieta nie znajdzie się w przestrzeni powietrznej Stanów Zjednoczonych.
Passeau pokiwał głową.
— A przynajmniej nie dłużej niż kilka minut. Ale mimo to…
— Wahadłowiec oddziela się od rakiety startowej na wysokości, która znajduje się całe kilometry nad kontrolowaną przestrzenią powietrzną. Doskonale o tym wiesz.
Passeau milczał.
— A rakieta rozpada się i wpada do Atlantyku. Także poza amerykańską przestrzenią powietrzną.
— Tylko że wahadłowiec musi wrócić na Ziemię. Nie może na zawsze zostać na orbicie. Musi wylądować i w tym celu musi się znaleźć w amerykańskiej przestrzeni powietrznej.
Dan zawahał się tylko na sekundę.
— Jeśli wyląduje w Stanach.
Brwi Passeau powędrowały w górę. Mam go, pomyślał Dan.
— Chcesz lądować poza terytorium Stanów?
— Poza obszarem jurysdykcji FML.
Passeau rozsiadł się wygodnie i zaplótł dłonie jakby do modlitwy, po czym dotknął nimi warg w zadumie.
— Mam nadzieję, że o tym wiesz: jeśli pozwolę, żeby coś takiego uszło ci na sucho, będzie to koniec mojej kariery w Federalnym Ministerstwie Lotnictwa.
Dan spodziewał się czegoś takiego. Odparł spokojnie:
— Dlatego też sądzę, że powinieneś wziąć urlop, Claude. Pracowałeś tak ciężko podczas dochodzenia. Jakiś tydzień albo dwa w najlepszym hotelu na Riwierze dobrze ci zrobi.
Passeau westchnął.
— Tak, wakacje bardzo by się przydały. Gdyby mnie było na nie stać. Tylko że przy mojej pensji mogę mieć nadzieję najwyżej na Holiday Inn na Florydzie.
— Mam wujka — rzekł Dan bez mrugnięcia okiem. — Właśnie wynajął apartament w Hotel Beaulieu, w połowie drogi między Niceą a Monte Carlo.
— Tak?
— Tylko problem w tym, że nie może tam polecieć. Artretyzm czy coś takiego. Wiesz, już nie jest taki młody.
— To smutne.
— Cóż, apartament zapłacony, a znasz Francuzów — nie zwrócą ani grosza.
Passeau spoważniał.
— Dan, czy ty próbujesz mnie przekupić?
— Próbuje uratować twoją karierę, Claude — odparł Dan, wychodząc z roli.
— I firmę.
— I firmę.
— Ty i twoi wujowie — Passeau uśmiechnął się.
— Mam wielu wujów. Żaden z nich nie ma na imię Randolph i wszyscy mają karty kredytowe, po których nie można mnie wyśledzić.
— Ależ z ciebie drań, Dan! — Passeau potrząsnął głową.
— Tylko biznesmen, który próbuje przetrwać. Passeau znów się uśmiechnął.
— To byłoby cudowne. Tydzień na Riwierze. Tylko że skończyłoby się to tak, że obaj trafilibyśmy do więzienia.