— Pan Passeau? Jestem Kelly Eamons. Uśmiech Passeau zbladł.
— Z FBI? — spytał, choć wiedział, że to głupie pytanie. Usiadła po drugiej stronie stołu i ściszyła głos.
— Agent specjalny Kelly Eamons — rzekła, kiwając głową. — Pracuję z agentem Chavezem.
Próbując pokryć jakoś gafę, Passeau rzekł:
— Bardzo młodo pani wygląda jak na agenta FBI. Uśmiechnęła się i pokazała doskonale białe zęby.
— Wygląd może być mylący, panie Passeau.
Polecił jej El Presidente, ale zamówiła Cherry Coke. Dziewczyna z Teksasu, pomyślał.
Kiedy Cola pojawiła się na stole, Eamons zignorowała ją.
— Potrzebna mi pańska szczera opinia na temat tego, co powiedział nam Dan Randolph.
— O katastrofie.
— I o śmierci głównego inżyniera, Joego Tenny’ego. Passeau pokiwał głową.
— A więc? Jaka jest pana opinia?
Potrząsnął głową. W jakim stopniu moja kariera zależy o‹ stosowania się do systemu, siedzenia cicho, trzymania się w de Dwadzieścia lat cierpliwej niewoli, i do czego mnie to doprows lo? Żona ode mnie odeszła, dzieci nie chcą ze mną gadać. Hipo na domu, do którego nie mogę nawet wejść. Za pięć lat mogę pre na wcześniejszą emeryturę. Jeszcze tylko pięć lat.
Eamons pochyliła się w jego stronę, całkowicie nieśv doma jego wewnętrznych zmagań.
— Ja naprawdę muszę to wiedzieć — rzekła. — Nawet j pan…
— Moim zdaniem dokonano sabotażu — Passeau ze ze wieniem usłyszał własny głos, zaskoczony tym, co powiedz. — Nie mam dowodów, żeby to jednoznacznie wykazać, ale ta jest moje zdanie.
Eamons opadła z powrotem na siedzenie. Przestała uśmiechać.
— Rozumiem — rzekła. — Istnieje więc szansa, że Ten został zamordowany.
— A to oznaczałoby, że w Astro Corporation był szpie Sabotażysta.
— Był?
— Larsen. Ten, który popełnił samobójstwo. Eamons pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Może powinnam od tego zacząć. Od niego. Rozmawiali jeszcze, gdy podeszła barmanka i bezcen monialnie ogłosiła:
— Ostatnie zamówienia. Zamykamy za piętnaście minut Eamons wstała i wyszła, zostawiając nietkniętą Colę na polerowanym blacie stołu. Passeau wypił brandy, po czyi wstał i ruszył do drzwi.
Wychodząc w wilgotną, gorącą noc, pobrzmiewając buczeniem owadów i odległymi nawoływaniami stęsknionym żab, Passeau w końcu podjął decyzję.
Nie pojadę na Riwierę. To byłoby zbyt oczywiste. Wezmę tydzień urlopu i wrócę do Nowego Orleanu. Może moje dzieci zgodzą się na wizytę. Zanim wrócę na Matagordę, lot próbny Dana będzie faktem dokonanym.
W barze hotelowym motelu Astro barmanka wzięła nietkniętą Colę i cienką szklankę po brandy, po czym włożyła je do zlewu, myśląc: a to sobie popili. Z napiwkami też kiepsko.
PLANY
— Wenezuela? — spytał Dan.
Lynn Van Buren, siedząca naprzeciw niego przy konferencyjnym stole w rogu zagraconego gabinetu Dana, pokiwała głową, z uśmiechem szerszym niż dotychczas, gdyż wiedziała, że znalazła to, czego szukała.
— Wenezuela — powtórzyła. — Możemy wylądować ptaszkiem w Caracas i nie będziemy musieli zmieniać trasy na orbicie.
— Przeleci nad Caracas?
— Dość blisko. Na drugiej orbicie. Dan zaczął myśleć głośno.
— Moglibyśmy załadować pracowników kontroli naziemnej na statek…
Van Buren pokiwała głową z entuzjazmem.
— Wystarczy zapasowy sprzęt i podstawowa załoga. Nie potrzeba więcej niż trzech albo czterech sensownych ludzi.
— Wsadzimy ich na statek i nie powiemy im, dokąd płyną — pomysł najwyraźniej Dana rozbawił.
— Ani po co.
— W ten sposób nikt poza firmą nie dowie się, gdzie chcemy posadzić ptaszka.
Van Buren zaśmiała się.
— Pożeglujemy z rozkazami w zapieczętowanej kopercie. Dan odwzajemnił uśmiech.
— W ten sposób zapewnimy sobie najwyższy stopień tajności.
— A zatem Wenezuela. Postanowione.
— Z jednym zastrzeżeniem — rzekł Dan. — Jak, na Królew Śnieżkę i siedmiu krasnoludków, dostaniemy pozwolenie na wi scie w przestrzeń powietrzną Wenezueli i wylądowanie tam?
Van Buren bawiła się sznurem pereł na szyi.
— To nie jest problem inżynieryjny, szefie.
— Masz rację. To problem polityczny.
— Znasz jakichś dobrych polityków, szefie? — spytała Va Buren. — Czy to oksymoron?
Asim al-Baszyr wrócił do Houston po spotkaniu w Pekini i z nonszalancją spowodowaną poczuciem wyższości przed stawił Wendellowi Garrisonowi projekt umowy z chińskin rządem.
— Tricontinental będzie sprzedawać węgiel w Azji — streści sprawę — aż po Pakistan i Afganistan.
Garrison zmarszczył brwi. Staruszek wyjechał swoirr elektrycznym wózkiem inwalidzkim zza biurka i nie mówiąc ani słowa, zaprowadził al-Baszyra do zaokrąglonej tekowej szafki, która stała u stóp jednego z okien sięgających sufitu. Nacisnął przycisk w podłokietniku wózka i szafka otworzyła się, ujawniając trzy rzędy butelek.
— Wybierz sobie truciznę — rzekł do al-Baszyra gderliwym tonem. — Chyba zasłużyłeś na drinka.
Al-Baszyr wybrał odrobinę sherry, zaś Garrison wrzucił do szklanki lód i nalał sobie bourbona.
— W ten sposób będziemy konkurować sami ze sobą — mruknął Garrison, kiedy stuknęli się szklaneczkami. — Sprzedajemy dużo ropy do Pakistanu.
— To nie będzie miało wpływu na naszą sprzedaż ropy — rzekł al-Baszyr. — Pakistańczycy chcą zbudować nową, wielką elektrownię, zasilaną chińskim węglem.
— Kupionym od nas.
— Oczywiście.
Garrison pokiwał niechętnie głową. Al-Baszyr nie uznał za stosowne poinformować go, że sprzedaż chińskiego węgla w krajach Środkowej Azji pozwoli sprzedać więcej ropy z pól naftowych Iranu i innych znad Zatoki Perskiej w Europie i Ameryce. Zachód musi być od nas zależny, pomyślał al-Ba-szyr. Trzeba ich do nas mocno przywiązać, a nigdy nie zdołają się uwolnić.
Po wypiciu drinka z Garrisonem al-Baszyr wrócił do swojego hotelowego apartamentu, z niecierpliwością wyczekując weekendu, który będzie mógł spędzić na wypoczynku. A potem powrót do Tunezji i spotkanie z Dziewiątką. Siedmiu członków grupy wykazuje niepokój w związku ze sprawą satelity energetycznego. Trzeba ich uspokoić, powiedział sobie w duchu al-Baszyr.
Roberto czekał na niego w apartamencie. Al-Baszyr pomyślał, że jego widok zawsze kojarzy mu się z przemocą. Roberto był na tyle duży, że onieśmielał innych, ale to nie sam wzrost sprawiał, że ludzie wyczuwali niebezpieczeństwo. Emanowała z niego złość. Jego rysy twarzy były zawsze ściągnięte; oczy zawsze żarzyły się. Poruszał się z oszczędną, kontrolowaną energią skradającego się kota. Kiedy mówił, głos miał cichy, niski, prawie łagodny. To było jeszcze bardziej złowieszcze.
Roberto stał pośrodku salonu; wielki mężczyzna o potężnych ramionach, rękach opadających wzdłuż ciała i dłoniach zwiniętych w pięści. Al-Baszyr czuł się przy nim mały i nieco wystraszony, ale wiedział, że Roberto by go nie skrzywdził. Zrekrutował Roberto w San Quentin i poręczył za niego podczas przesłuchania przed radą, opierając się na rekomendacjch mułły, który penetrował system kalifornijskiego więziennictwa, poszukując nawróconych na islam. Roberto nie był muzułmaninem. Jeśli chodziło o ał-Baszyra, to wcale nie musiał być. Miał inne kwalifikacje.
Al-Baszyr wskazał jeden z pluszowych foteli przy sofie.
— Usiądź, przyjacielu, i powiedz mi, co się stało w siedzibie Astro.