— Powiedz, co mam robić.
CARACAS, WENEZUELA
Na Boga, pomyślał Dan, on wygląda jak hiszpański konkwistador, jakby wyszedł z kadru filmu historycznego. Ubrać go w jakąś zbroję, stalowy hełm i mógłby zagrać Cortesa albo Pizarro.
Rafael Miguel de la Torre Hernandez istotnie wyglądał jak wysoko urodzony Kastylijczyk. Wysoki, postawny, patrycjusz w każdym calu; kiedy zbliżał się do małego stolika na balkonie hotelowego baru, nie było wątpliwości, z kim ma się do czynienia. Miał wystające kości policzkowe i nos o szlachetnym kształcie. Zaczynał siwieć na skroniach, w bardzo dystyngowany sposób, ale jego wąsy były nadal smoliście czarne. Gdy jednak Dan wstał i wyciągnął rękę na powitanie, dostrzegł, że oczy nie pasują do reszty postaci. Nieciekawe, koloru brązowego błota. Oczy wieśniaka. Oczy człowieka, którego można skorumpować. Bardzo dobrze, pomyślał Dan.
Kiedy Hernandez łaskawie się pojawił, Dan czekał już na tym balkonie ponad pół godziny. Po drugiej stronie ulicy był plac Bolivara; wysokie drzewa o cienkich liściach ocieniały ruchliwą aleję. Z drzew zwisały leniwce, uczepione gałęzi pazurami, z rzadka się poruszając, prawie nie wykazując oznak życia, a jazgoczące małpy ścigały się wśród gałęzi jak nad-dźwiękowe Tarzany, pędząc dookoła całego placu, bez końca, jak na amfetaminie. Dan obserwował je z fascynacją, dopóki nie pojawił się Hernandez.
— Seńor Randolph? — spytał Hernandez uprzejmie, choć było to zbyteczne; odwzajemnił uścisk dłoni. Miał na sobie kosztowny jasnoszary garnitur. Jedwab, pomyślał Dan. Pięknie zawiązany bladożółty krawat. Też jedwab.
— Miło mi pana poznać — rzekł Dan. Gdy usiedli na kiwających się krzesłach z odlewanego żelaza, dodał: — Jestem zaszczycony, że znalazł pan czas, by się ze mną spotkać.
Hernandez skinął uprzejmie głową, jakby był przyzwyczajony do pochlebstw.
Zorganizowanie tego spotkania trwało całe okropne trzy tygodnie. Jane wypytała w Departamencie Stanu, z kim mógłby porozmawiać Dan, zgodnie z obietnicą. Departament Stanu dostarczył nazwisko attache z ambasady wenezuelskiej, który specjalizował się w rozwoju gospodarczym. Dan przedarł się przez wenezuelską biurokrację i w końcu dotarł do Hernendeza, wiceministra transportu. Poleciał do Caracas, żeby spędzić dwa dni na zdzieraniu obcasów, aż wreszcie Hernandez zgodził się na spotkanie.
— Przepraszam, że to spotkanie jest tak nieformalne, señor — rzekł Hernandez; mówił po angielsku powoli i z akcentem.
— Miałem na uwadze chęć zachowania wszystkiego w tajemnicy, więc sądziłem, że będzie pan wolał spotkać się poza biurem ministerstwa.
— Całkowicie się z panem zgadzam — rzekł Dan. Kelner ukłonił się Hernandezowi, który zamówił whisky z wodą sodową. Dan poprosił o jeszcze jedną pińacoladę.
Kiedy na stoliku pojawiły się drinki, Hernandez zaplótł palce na szklaneczce i spytał:
— Więc chciałby pan skorzystać z naszego lotniska? Ucieszony, że wreszcie przystąpili do interesów, Dan pochylił się i rzekł:
— Chciałbym zawrzeć układ z prawdziwym wizjonerem, z kimś, kto rozumie, że w kosmosie czeka na nas bogactwo.
— W kosmosie? Ma pan na myśli gwiazdy i takie tam? Dan usiłował zachować powagę, zastanawiając się, czy Hernandez jest naprawdę aż tak naiwny, czy po prostu go podpuszcza.
— Na orbicie okołoziemskiej — odparł. — Słyszał pan o satelicie energetycznym, którego zbudowała nasza korporacja?
— Naturalnie.
— Zatem wie pan, że takie satelity mogą generować olbrzymie ilości energii. Wystarczyłby jeden, żeby zapewnić prąd elektryczny dla całej Wenezueli i jeszcze trochę by zostało na sprzedaż.
Brwi Hernandeza powędrowały w górę.
— Naprawdę? Z jednego satelity?
— Tak, z jednego — pokiwał głową Dan.
— Jak to możliwe?
Więc on nie wie, jak to działa, pomyślał Dan. Dobrze, przyznał się do ignorancji bez uszczerbku dla swojej godności. Teraz czas na przedstawienie z psem i kucykiem.
Dan przeszedł przez własną litanię z opisem metody, jaką wykorzystuje satelita do przekształcania światła słonecznego na elektryczność, a potem do przesyłania energii do stacji odbiorczej na Ziemi. Hernandez łyknął to w całości razem z whisky, nie oponując ani nie zadając żadnych pytań. Przyjął bez mrugnięcia nawet pomysł z przesyłaniem mikrofal na Ziemię.
— Kluczem do opłacalności takiego satelity jest możliwość wysyłania ekip konserwacyjnych i naprawczych po rozsądnych kosztach — wyjaśniał Dan.
— Rakiety są bardzo drogie — mruknął Hernandez. — Wahadłowiec, który budujemy, obniży koszty stukrotnie — rzekł Dan. Była to prawie prawda.
— Ten wahadłowiec, który się ostatnio rozbił?
— Mamy jeszcze jeden. Niedługo będzie iot próbny. I chciałbym uzyskać pozwolenie na lądowanie na odpowiednim lotnisku w Wenezueli.
— Dlaczego tutaj?
— W ramach nadzwyczajnych środków ostrożności — wykręcał się od odpowiedzi Dan. — Negocjujemy korzystanie z innych awaryjnych lądowisk w Hiszpanii, Australii i Ameryce Południowej.
— Rozumiem.
— Macie tu bardzo dobre lotnisko w Caracas.
— Jest dość ruchliwe. Wiele linii lotniczych z niego korzysta.
Dan pokiwał głową. Rozumiał, na czym polega problem.
— Gdybyśmy musieli lądować na tym lotnisku, konieczne byłoby wstrzymanie całego ruchu.
— Na jak długo?
— Pewnie na pół godziny. Może trochę dłużej. Hernandez dopił whisky, po czym rzekł:
— To nie jest niemożliwe.
Dan nie mógł się opanować, żeby nie zapytać z zainteresowaniem:
— To naprawdę jest możliwe?
— To będzie kosztowne przedsięwzięcie — rzekł Hernandez.
— Będzie w tym brać udział wiele osób: kontrolerzy naziemni, dyrektorzy linii lotniczych, wielu innych.
Łapówki, uświadomił sobie Dan. On mówi o łapówkach. Na głos rzekł jednak:
— A mógłbym zostawić tę kwestię panu? Wolałbym umawiać się tylko z panem i zostawić całą resztę przedsięwzięcia pańskiemu uznaniu.
Na ustach Hernandeza wykwitł uśmieszek.
— Tak, sądzę, że taki sposób załatwienia tej sprawy będzie najlepszy.
— Dałbym panu zaliczkę na początek, a potem poinformowałby mnie pan, ile będzie kosztować cała operacja.
— Mam konto w waszym banku. Może pan tam przelewać pieniądze.
Żadnych międzynarodowych przelewów, pomyślał Dan. Głupi nie jest.
— Tak będzie wygodnie — rzeki Dan.
Na twarzy Hernandeza znów pojawił się uśmiech. Dał znak kelnerowi, by przyniósł im następne drinki.
— A kiedy będę musiał skorzystać z waszego lotniska — rzekł Dan — będę musiał przysłać tu grupę techników.
— Żaden problem. Załatwię to z naszym Ministerstwem Spraw Zagranicznych.
Kelner przyniósł im drinki i odszedł. Dan stuknął kieliszkiem o szklaneczkę Hernandeza i rzekł:
— Za powodzenie naszego przedsięwzięcia. Hernandez pociągnął łyk.
— Pańscy technicy będą musieli gdzieś nocować podczas pobytu w mieście. Mój szwagier kieruje najlepszym hotelem w mieście.
Dan posłał mu krzywy uśmiech. Idzie nam doskonale, pomyślał. Żeby tylko nie byl za chciwy.
MOTEL ASTRO
Podwójne szklane drzwi, które oddzielały miniaturowy hol motelu Astro od baru, były zawsze otwarte, więc z punktu obserwacyjnego za recepcyjną ladą Kelly Eamons widziała, kto wchodzi i wychodzi. A zwłaszcza, kto wychodzi, zaśmiała się do siebie: toalety były po drugiej stronie holu.