Выбрать главу

— Przecież możemy polecieć podczas burzy — przekrzykiwał wiatr Dan. — Jest solidnie przymocowana i trzyma ją rusztowanie. Obliczyliśmy, że rakieta nośna może wytrzymać wiatr wiejący z prędkością 150 mil na godzinę, prawda?

— A jeśli nasze obliczenia były zbyt optymistyczne? — odkrzyknęła Lynn. — A jeśli wiatr będzie wiał z prędkością 160 mil na godzinę? Albo 180?

Dan skrzywił się. Bardzo chciał uniknąć kosztów demontażu rakiety nośnej, odholowania jej i ponownego montażu po burzy.

— I będzie deszcz — rzekła nieustępliwie Lynn. — Będzie lało diabli wiedzą jak długo. Rakieta powinna być w hangarze, gdzie jest sucho i bezpiecznie.

Dan pokiwał głową z niechęcią, przyglądając się linii drzew na granicy parku stanowego. Gięły się na tle szarych chmur toczących się po niebie. Zaraz zaczną spadać liście, potem gałązki. Drobne kamyczki też będą latać w powietrzu.

— Dobrze — odparł. — Ściągamy ją.

Odwrócił się i ruszył po stalowych schodach platformy, po czym szybkim krokiem podszedł do czekającego Jaguara. Jazda do hangaru A trwała krócej niż pięć minut, ale Dan dostrzegł, że nawet w tak krótkim okresie niebo wyraźnie pociemniało. Kiedy zaparkował na swoim miejscu, naciągnął dach i zamknął samochód. Ten samochód nigdy dotąd nie przeciekał, al nigdy nie przeżył huraganu.

W hangarze słychać było wycie wichru. Zaraz się prz namy, czy te budynki są w stanie przetrwać huragan, pom; Dan, biegnąc po schodach do biura. Jesteśmy na wystar jącej wysokości nad poziomem morza, żeby nie obawiać fal. Chyba że będzie to prawdziwe tsunami. To byłaby kr› przepełniająca czarę.

April siedziała przy swoim biurku ze zmartwioną m Na ekranie jej komputera widać było animowaną mapę pc dy. Dan dostrzegł wielki wir huraganu Fernando nad Zatc przesuwający się nieubłaganie w kierunku Teksasu.

— Idzie na nas, co? — spytał, przysiadając na brzegu biurka.

— Dokładnie na nas — odparła April lekko drżącym £ sem.

— Jedź do domu, dopóki prom jeszcze pływa.

— Muszę jeszcze dopilnować zamówienia na ciekły v dór.

— To może poczekać.

Z powodu zniszczenia instalacji do wytwarzania wodc Dan musiał kupować ciekły wodór i ciekły tlen do wahadłow od komercyjnego dostawcy. Poprosił April, żeby dopilnow; tego, nie przekazując sprawy działowi zaopatrzenia, bo i wiedział, komu w firmie może zaufać.

— Mogę zostać…

— Nie. Nie ma już dziś nic do roboty. Start wstrzymaliśn a załoga holuje ptaszka z powrotem do hangaru. Wracaj ‹ domu, mała.

— A reszta?

— Ogłoś przez głośniki, że dziś wszyscy z wyjątkiem zało startowej mogą już wracać do domu. Jeśli prom przestań pływać, mogą przenocować w motelu na koszt firmy.

Motel był oficjalnym firmowym schronieniem na wyśpi Miał zapasy wody i żywności, był też wyposażony w awaryjn generator.

April podłączyła telefon do systemu głośników, a Dan wszedł do biura. Był zbyt zdenerwowany, żeby usiąść przy biurku. Stał przy oknie i patrzył, jak opuszczają rakietę.

Czując, jak jest bezradny, niespokojny i przerażony, Dan pochodził tam i z powrotem po gabinecie, po czym ruszył do wyjścia.

April zatrzymała go.

— Telefon z Wenezueli — rzekła. — Seńor Hernandez.

— Ten to ma wyczucie czasu — mruknął Dan, wracając do biura. — Powiedziałem ci, żebyś wracała do domu, April!

— rzucił przez ramię. — Spadaj!

Opadł na fotel i nacisnął klawisz odbierania połączenia. Na wyświetlaczu pojawiła się przystojna twarz Rafaela Her-nandeza.

— Seńor Hernandez — Dan uśmiechnął się uprzejmie.

— Dzień dobry.

Hernandez odwzajemnił uśmiech.

— Buenas dias, panie Randolph. Jak pan się miewa w ten piękny dzień?

Dan nie widział za wiele na ekranie poza głową i ramionami Hernandeza. Widać było tylko, że jest w jakimś biurze.

— Może w Caracas jest piękny dzień — odparł. — Tu idzie na nas huragan.

— Naprawdę?

— Naprawdę.

Hernandez, całkowicie nieprzejmujący się problemami Dana, rzekł spokojnym tonem:

— Dzwonię, żeby pana poinformować, że wszystkie ustalenia zostały już zrealizowane. Może pan wysyłać techników, kiedy tylko pan zechce. Załatwię im spotkanie z dyrektorem lotniska i wszystkimi innymi, których powinni poznać.

Dan uśmiechnął się szczerze.

— To bardzo dobra nowina, seńor Hernandez.

— Ja się również cieszę, panie Randolph.

To znaczy, że sprawdził stan konta w Waszyngtonie i odkrył, że są tam pieniądze, pomyślał Dan.

— Może będziemy mówili sobie po imieniu? — zaproponował głośno. — Mam na imię Dan.

Hernandez pochylił podbródek na zgodę.

— Mów mi Rafael.

Pogawędzili jeszcze kilka minut, po czym Hernandez przeprosił, tłumacząc, że wzywają go inne sprawy. Powiew wiatru uderzył w ścianę biura. Dan wyjrzał przez okno i zobaczył, że jest już prawie ciemno. Ale nie padało. Jeszcze nie.

Może też powinienem pojechać do motelu, pomyślał, po czym odpowiedział sobie: nie. Przeczekam tu. Jeśli ten hangar nie przetrwa burzy, to będzie lepiej, jak się utopię z całym tym interesem.

IMPREZA Z OKAZJI HURAGANU

Zanim April dotarła do mola, ostatni prom odpłynął. Potężne podmuchy wiatru pędziły spienione fale po powierzchni zwykle spokojnej Zatoki. Omiatane wiatrem betonowe molo było puste, porzucone, a na wietrze kołysała się koślawo wypisana ręcznie tabliczka NIECZYNNE Z POWODU FER-NANDA.

Zawróciła więc swoim błękitnym Sebringiem i pojechała do motelu. Dostrzegła, że zaparkowało tam mnóstwo samochodów. Czując, jak wiatr się wzmaga, April przebiegła krótki dystans między parkingiem a holem. Gdzieś daleko rozległ się grzmot. Kelly Eamons nie pracowała rano, ale bar był zatłoczony ludźmi, którzy schronili się przed burzą; z głośników dobiegała hałaśliwa muzyka, na ekranach telewizorów nadawano wiadomości o huraganie.

— Hej, April! — wrzasnął jeden z mężczyzn stojących wokół baru. — Chodź do nas na drinka!

To był Len Kinsky. Wszystkie boksy były zajęte, a mężczyźni stali wokół baru w trzech rzędach, w towarzystwie nielicznych kobiet. April zauważyła, że większość to pracownicy Astro. Wzruszyła ramionami z rezygnacją. Kiedy dają ci cytryny, rób z nich lemoniadę, mawiał ojciec. Dobry pomysł, pomyślała. Zamówiła lemoniadę, co bardzo rozbawiło otaczających ją mężczyzn. Nawet ponury zwykle Kinsky roześmiał się.

Oni są już prawie całkiem zalani, pomyślała April. Ajesz-cze nie zaczęło padać.

Kelly Eamons kłóciła się z kapitanem promu na molu od strony lądu, w zatoce San Antonio.

— Ale ja muszę się dostać na wyspę! — przekrzykiwała wycie wichru. — Wyleją mnie z pracy, jeśli się nie zjawię!

Kapitan na moment oderwał wzrok od liny, którą właśnie przywiązywał. Miał na sobie sztormiak z kapturem owiniętym wokół szyi, a łysinę zakrywał bejzbolową czapeczką. Jego prom, który kiedyś był łodzią desantową piechoty morskiej, podskakiwał na falach, ocierając się oponami rozwieszonymi na całej długości burty o betonowe molo, z odgłosem przypominającym skrobanie paznokciami po tablicy.

— A co pani myśli, że ja jestem książę Henryk Żeglarz? Nie wypływam, dopóki nie minie sztorm.

— To tylko parę kilometrów — rzekła Eamons. Odwrócił się, mrucząc coś pod nosem, i pochylił nad liną, którą przywiązywał. Eamons miała ochotę wyciągnąć swoją odznakę FBI, ale wtedy by się zdemaskowała. Spadło parę kropli deszczu. Wróciła do samochodu; poza nim stała na parkingu tylko jakaś nowa terenówka, jak sądziła, własność kapitana.