Zadzwoniła do April do biura. Nikt nie odbierał, w systemie zostawiono wiadomość, że biuro jest zamknięte, aż huragan ustanie. Eamons spróbowała zadzwonić do April na komórkę.
— Halo? — głos April, w tle jakieś głosy i muzyka.
— April, tu Kelly. Utknęłam na lądzie. Prom nie chodzi.
— Nic się nie stało. Jestem w motelu. Wygląda na to, że zostaniemy tu, dopóki sztorm nie ucichnie.
Eamons nie zachwycała perspektywa bycia wyeliminowaną z akcji.
— Czy jest jakiś inny sposób dostania się na wyspę? Przez kilka sekund słyszała tylko śmiechy i głosy, głównie męskie, aż znów odezwała się Apriclass="underline"
— Może pan Randołph mógłby coś poradzić.
— Masz jego numer komórki?
— Zadzwonię do niego — rzekła April.
— Nie, ja to zrobię. Daj mi jego numer.
April zawahała się, ale po sekundzie podała Kelly numer.
— Dobrze — odparła Eamons. — Zadzwonię. Jak będę mieć szczęście, dotrę do motelu przed burzą.
— Chyba jednak powinnaś zostać na lądzie — zasugerowała April.
— Pewnie tak — odparła Kelly. — Ale spróbuję.
Dan kroczył po pomoście z płaszczem przeciwdeszczowym przewieszonym przez ramię, słuchając wycia wichru i odgłosu deszczu, który walił po ścianach jak kule z karabinu maszynowego. Ściany trzeszczały i skrzypiały. Spoglądając na dach, Dan zaczął zastanawiać się, czy przekupienie inspektora budowlanego było dobrym pomysłem.
Na dole drzwi dla pracowników stanęły otworem i pojawiła się w nich samotna postać. Ktoś wszedł do hangaru. Miał na sobie ociekający wodą płaszcz i przemokniętą czapkę, która opadała mu na uszy.
Kto to, do licha, może być? Dan ruszył w dół po schodach, a nowo przybyły szedł powoli po podłodze hangaru, zostawiając za sobą kałuże. Zdjął mokrą czapkę i Dan dostrzegł, że to Passeau.
— Co ty tu robisz, u diabła? — zawołał Dan, biegnąc po schodach. — Czemu nie jesteś w motelu? Albo w ogóle na stałym lądzie?
Passeau uśmiechnął się nieśmiało, rozpinając płaszcz przeciwdeszczowy.
— Czekałem za długo. Prom już nie pływa.
— To po co tu wróciłeś? Passeau zrobił zmieszaną minę.
— Tak naprawdę to nie wiem. Ruszyłem w stronę motelu, ale minąłem go i przyjechałem tutaj.
— Doskonałe miejsce na przeczekanie huraganu — mruknął Dan.
— Prawda?
— Szedłem do hangaru B, żeby sprawdzić, jak się miewa wahadłowiec.
— Na zewnątrz jest dość mokro — zauważył Passeau, otrzepując płaszcz.
— Tak, ale wolę to niż siedzieć i obryzać paznokcie. Niles tam jest, możemy trochę mu powspółczuć.
Passeau westchnął ciężko i naciągnął swój ciężki płaszcz, a Dan włożył pelerynę i naciągnął kaptur.
— Gotów? — spytał Dan, podchodząc do drzwi. Passeau wsunął na głowę swoją bezkształtną czapkę i skinął głową ponuro.
Dan musiał mocno popchnąć drzwi, żeby je w ogóle otworzyć. Wiatr był jak ściana, a deszcz oślepiał. Błysnął piorun i natychmiast rozległ się grzmot.
— Musi być dokładnie nad nami! — wrzasnął Dan, przekrzykując wicher.
Passeau milczał. Gdy tylko Dan puścił drzwi, wiatr zatrzasną! je. Dwaj mężczyźni zaczęli brnąć do hangaru B, walcząc z wichurą. Dan miał wrażenie, że jest cały mokry, mimo peleryny. Pot, pomy siał. Przeklęta peleryna nie przepuszcza wiatru i człowiek się poci. Wiedział, że ze strachu też można się spocić.
Kiedy dotarli do hangaru, sam budynek osłonił ich przed najsilniej szym wichrem. Dan otworzył drzwi i obaj wpadli do hangaru, jak para ofiar katastrofy morskiej, wyrzuconych na brzeg.
Próbując złapać powietrze, całkowicie przemoczony Dan zdjął kaptur peleryny i zaczął rozpinać rzepy.
— Dobry Boże! — usłyszeli niski głos Nilesa Muhameda. — Patrzcie, co kot przyniósł!
Ocierając wodę z twarzy, Dan dostrzegł, że pod ścianami hangaru ułożono na wysokość człowieka worki z piaskiem. Kolejny podwójny rząd worków otaczał wahadłowiec jakjakieś umocnienia wojskowe.
— Kiedy to zdążyłeś zrobić, na litość boską? — spytał Dan, machając ręką w kierunku fortyfikacji.
Muhamed uśmiechnął się ponuro.
— Gdybyś się nie włóczył po Waszyngtonie, Austin czj innej Wenezueli i siedział tu na tyłku, wiedziałbyś chociaż co się dzieje.
— Gdybym siedział tutaj, zagoniłbyś mnie do układanie worków z piaskiem.
Muhamed znów posłał mu kwaśny uśmiech.
— To byłaby sensacja, Dan z łopatą.
Passeau podszedł wolnym krokiem do wahadłowca, z ociekającą wodą czapką w dłoni.
— Wygląda na to, że jest tu bezpieczny.
— Na orbicie byłby jeszcze bezpieczniejszy — zauważył Dan. — Żadnych zagrożeń poza mikrometeorami.
— I radiacją — dodał Niles. Dan pokiwał głową.
— Hej, biali chłopcy, chcecie kawy? — spytał Muhamed, wskazując palcem na stół ustawiony w oddalonym kącie hangaru, koło jego biurka i warsztatu.
Dan dostrzegł wielki termos stojący na stole i ruszył w jego stronę.
— Sam tu siedzisz, Niles?
— Tak. Odesłałem ludzi, jak tylko zobaczyłem satelitarne zdjęcia huraganu.
— Może włączmy telewizor i zobaczmy na kanale z pogodą, co się dzieje — zaproponował Dan.
— A nie sądzicie, że powinniśmy jechać do motelu? — podsunął Passeau.
— Możecie jechać — rzekł Muhamed z zawziętością. — Ja tu zostaję.
— Nie zostaniesz, jeśli ja… — telefon Dana zaczął wygrywać Take Me Out to the Bali Gamę.
Dan otworzył telefon i przyłożył go sobie do ucha. Mu-hamed nalał trochę parującej kawy do styropianowego kubka i podsunął go Danowi.
Dan wykonał gest, który miał oznaczać podziękowanie.
— Panie Randolph, tu Kelly Eamons.
Muhamed podawał kawę Passeau, a Dan słuchał, jak Eamons wyjaśnia, że utknęła na stałym lądzie.
— Na miłość Neptuna, to huragan — rzekł. — Nikt nie zamierza przeprawiać się przez zatokę. To zbyt niebezpieczne. Proszę zostać tam, gdzie pani jest.
— Wcale nie jest jeszcze tak źle — upierała się Eamons. Dan zastanowił się przez chwilę.
— Czy jest jakiś szczególny powód, dla którego chce się pani dostać na wyspę?
— Nie — odparła Eamons z wahaniem. — Po prostu chciałam być tam, gdzie powinnam być.
— To proszę dać sobie spokój i zrobić sobie dzień wolnego. Jak wszyscy inni. — Dostrzegł Nilesa Muhameda pochylonego nad komputerem; jego długie palce biegały po klawiaturze jak u pianisty podczas koncertu. — No, prawie wszyscy robią sobie dziś wolne — dodał.
MOTEL ASTRO
April nigdy nie widziała Kinsky’ego w tak dobrym nastroju. Musi być nieźle zalany, pomyślała, gdy dyrektor PR zaprowadził ją do pustego kąta w barze i zaczął tańczyć do melodii Tennessee Waltz. Minutę czy dwie później kilka innych par dołączyło do nich na zaimprowizowanym parkiecie.
— Nie wiedziałam, że tak dobrze tańczysz — rzekła do Kinsky’ego, zdziwiona, że ten strach na wróble potrafi się tak wdzięcznie poruszać.
Kinsky uśmiechnął się leniwie.
— Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz.