Roberto nie był zadowolony z informacji przekazywanych przez Kinsky’ego. Kinsky musiał przyznać, że nie ma za wiele do przekazania. A teraz April prawdopodobnie zaczęła węszyć. Co robić?
Jadąc rankiem na prom, Kinsky żałował, że w ogóle spotkał Roberto, żałował, że wziął podsuwane mu pieniądze. A chcieli tylko informatora w biurze Dana. Szpiegostwo przemysłowe. Częsty przypadek. Astro było na krawędzi bankructwa, Kinsky przypuszczał, że zaraz straci posadę, więc doszedł do wniosku, że trochę forsy na boku nie zaszkodzi. Zabezpieczenie, które przyda się w ten smutny dzień, kiedy Dan powie Kinsky’emu, że jest zwolniony.
Tak. Świetny interes. Kinsky siedział i wyłamywał palce. Może powinienem się stąd zwinąć i wracać do Nowego Jorku. Zawsze mogę się utrzymać jako wolny strzelec i sprzedawać jakieś artykuły do czasopism, póki nie znajdzie się coś lepszego.
Prom przycumował. Jadąc do biura, na ostatnich kilku kilometrach Kinsky obmyślał plan działania. Roberto chce wiedzieć, co zamierza Dan. Inaczej stanie się niemiły. Może miał coś wspólnego ze śmiercią Tenny’ego. Ta myśl nie spodobała się Kinsky’emu. Skup się na tym, co jest tu i teraz, polecił sobie. Wymyśl, co robić, a potem to zrób.
Kiedy parkował samochód, już podjął decyzję. Ruszył prosto w kierunku hangaru A. Z tej odległości widział, że pod-toczyli rusztowanie do rakiety nośnej i wahadłowca, który na niej przycupnął. Z przewodów doczepionych do wahadłowca unosiła się para. Kinsky zatrzymał się w pół kroku. Jezu! Tankują wahadłowiec! On naprawdę chce go wystrzelić!
Kinsky przebiegł resztę drogi do hangaru i wpadł na schody, kierując się prosto do biura Dana.
BUNKIER
— T minus dziesięć minut — ogłosił komputer odmierzający czas.
— Tankowanie zakończone — oznajmił jeden z techników.
— Zrozumiałem, tankowanie zakończone — rzekł dyrektor operacji startowej, stukając na stojącej przed nim klawiaturze. Był łysiejącym grubasem, tak opanowanym, że Dan zastanawiał się, czy on w ogóle kiedykolwiek się poci. W korporacyjnej strukturze oficjalnie był asystentem Lynn Van Buren, choć zdobył solidne doświadczenie, pracując w wojsku przy rakietach balistycznych, zanim odszedł na wcześniejszą emeryturę i zaczął pracować dla Astro.
Wśród sześciu pozostałych osób siedzących przy konsolach w bunkrze o grubych ścianach z betonu było trzech weteranów z NASA; pozostała trójka to młodzi absolwenci uczelni technicznych. Wszyscy mieli słuchawki na głowach i oczy utkwione w ekranach i wskaźnikach na konsolach.
W bunkrze nie było okien, ale całą jedną ścianę zajmował wielki ekran, na którym było widać rakietę nośną z wahadłowcem na stanowisku startowym i osłaniające je rdzawoczerwone rusztowanie.
Dan stał przy stalowych drzwiach bunkra, czując, jak sztywnieje z nerwów: zawsze tak się czuł podczas odliczania. Odpalenie rakiety na paliwo stałe było stosunkowo prostą operacją — o wiele prostszą niż start rakiety na paliwo płynne, z których korzystała NASA i inne agencje badań kosmicznych. A mimo to Dan miał wrażenie, że w bunkrze jest duszno i gorąco, wilgotno od potu i pachnie stresem.
— T minus siedem minut. Odsuwamy rusztowanie za dwie minuty.
Interkom zabrzęczał, jak nieproszony insekt w środku ściśle zdefiniowanej, formalnej procedury. Młody człowiek, który zajmował się komunikacją ze światem zewnętrznym, przycisnął dłoń do słuchawki i wyszeptał coś do mikrofonu. Nowy pracownik, absolwent Duke University, obrócił się w fotelu i przywołał Dana gestem, wskazując mu telefon na betonowej ścianie.
Krzywiąc się ze złości, Dan wyszarpnął słuchawkę z widełek.
— Dan? Co się tam, kurwa, dzieje? — w słuchawce rozległ się głos Kinsky’ego na granicy pisku.
— Nie teraz, Len — odparł stanowczo Dan.
— Zamierzasz wystartować? — głos Lenny’ego zabrzmiał jeszcze bardziej piskliwie.
— Porozmawiamy, jak wrócę do biura. Poczekaj tam na mnie.
— Na litość boską, Dan, nie możesz…
Dan rzucił słuchawkę na widełki, po czym podszedł do człowieka od łączności i postukał go w ramię. Młody człowiek uniósł wzrok. Dan przeciągnął palcem po gardle.
— Żadnych połączeń z zewnątrz — rzeki. — Bez względu na to, kto to jest.
Młody człowiek pokiwał głową. Dan wrócił na swoje miejsce przy drzwiach, gdzie mógł przyglądać się wszystkim członkom zespołu. Ostatnią rzeczą, j akiej mi trzeba, jest telefon od Passeau albo jakiegoś innego rządowego wrzodu na dupie informujący mnie, że nie mam zgody na start.
— T minus pięć minut. Zaczynamy odsuwać rusztowanie.
— Potwierdzam. Odsuwamy rusztowanie.
Dan dostrzegł, że wielka konstrukcja zaczyna się powoli odsuwać od rakiety nośnej z wahadłowcem, jak stalowa rama o wysokości dwudziestu pięciu pięter, tocząca się po szynach. Wieża łącząca sterczała po drugiej stronie platformy startowej; jej przewody elektryczne i paliwowe zwisały z rakiety nośnej i wahadłowca.
Czemu Len się tak nakręcił? Dan powtarzał sobie w duchu to pytanie, po czym sam sobie odpowiedział: jest wkurzony, bo nie poinformowałem go o starcie z wyprzedzeniem. Pewnie dlatego.
Dan stłumił chęć wyjścia na zewnątrz. Czuł, jak rośnie napięcie. Zespół startowy brnął spokojnie przez odliczanie, żadnych problemów, żadnych potknięć, a w nim wszystko zwijało się w kłębek, jak za dawnych czasów, gdy siedzieli w kapsule na szczycie wielkiej rakiety, czekając na jej start ze świadomością, że siedzą na takiej ilości materiałów wybuchowych, iż możliwe było rozniesienie na gorące jak piekło strzępy rakiety i jej ludzkiego ładunku.
— T minus cztery minuty. Jak z pogodą?
Kobieta po prawej stronie dyrektora nacisnęła kilka klawiszy.
— Warunki pogodowe znacznie powyżej minimum. Żadnych problemów.
— Warunki pogodowe potwierdzone — ogłosił dyrektor. Dan wiedział, że nie ma potrzeby sprawdzania pogody ani ruchu lotniczego. Rakieta miała wznieść się pionowo, po czym lekko zanurkować nad Zatoką, o wiele wyżej niż jakikolwiek ruch lotniczy. Znajdzie się poza kontrolowanym obszarem powietrznym w czasie krótszym od minuty, powiedział sobie Dan. Nie ma sensu zawracać sobie głowy FML ani kimkolwiek innym.
— Awaryjne lądowiska? — spytał dyrektor operacji startowej, rzucając okiem na listę kontrolną na ekranie.
Trzy lotniska, w Hiszpanii, Afryce Południowej i Australii, zostały powiadomione, gdy rozpoczęło się odliczanie, niecałą godzinę temu. Wszystkie potwierdziły, że w razie potrzeby wstrzymają wszelki ruch, gdyby wahadłowiec musiał przerwać lot i lądować awaryjnie na którymś z nich.
Van Buren i jej ludzie donieśli, że w Caracas panuje pełna gotowość. Dan rozmawiał z nią, zanim zszedł do bunkra. Lynn najwyraźniej dobrze się bawiła pobytem w Wenezueli, choć ani ona, ani ktokolwiek z jej towarzyszy nie opuścili lotniska.
Odliczanie trwało. Malutki obłoczek mgły pojawił się przy dolnej części wahadłowca. Jego silniki rakietowe spalały ciekły tlen i ciekły wodór, więc było tam zimno i w wilgotnym powietrzu nawiewanym przez ciepłą letnią bryzę skraplała się para, przyjmując postać chmury unoszącej się przy zbiornikach wahadłowca.
Ze wzrokiem utkwionym w wielkim ekranie, Dan dostrzegł, że niebo na zewnątrz jest wyjątkowo jasne, jaskra-wobłękitne, z zaledwie kilkoma wolno przesuwającymi się cumulusami. Oblizał wargi, zacisnął pięści i powstrzymał chęć, żeby pospacerować tam i z powrotem. Zespół może zacząć się denerwować, pomyślał. Ale szybki spacer do toalety nikogo nie zdziwi.
Toaleta w bunkrze nie była większa od szafy; miała ściany z cienkiej sklejki. Dan cały czas słyszał odliczanie.