Выбрать главу

Eamons zastanowiła się przez chwilę, po czym spytała:

— Chcesz się w to pakować?

— To znaczy?

Eamons przełożyła słuchawkę do drugiego ucha.

— Zadzwonisz do Kinsky’ego? Pojedziesz do niego?

Roberto dostrzegł, że jakiś szczeniak wymalował napis BRUDAS na pokrytych kurzem tylnych drzwiach furgonetki, którą jeździł. Rozzłościł się, wyjął kraciastą chustkę z tylnej kieszeni ogrodniczek i starł napis. Lepiej, jak jest czysto. Nikt nie powinien zauważyć napisu BRUDAS, to może pomóc w identyfikacji samochodu.

Miał nie rzucać się w oczy, więc starał się. Jego wzrost zawsze to utrudniał, ale miał na sobie znoszone ubranie robotnika i jeździł zwykłą furgonetką. Jeszcze jeden latynoski robotnik, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W okolicy było pełno Latynosów, mulatów, różnych ciemnoskórych z wąsami, o smutnych brązowych oczach, przedwcześnie postarzałych, bo musieli łapać się gównianych robót, których Anglosasi nawet nie tykali. Roberto kipiał gniewem, jadąc na południowy zachód od Houston. Wielopasmowa droga szybkiego ruchu łączyła się z US 59, dwupasmówką prowadzącą do Victorii, gdzie miał skręcić na trasę 77.

Przestrzegał ograniczenia prędkości. Tylko tego brakowało, żeby zatrzymał go jakiś teksański patrol, który nie ma nic lepszego do roboty od polowania na latynoskiego byłego skazańca. Mijały go samochody, autobusy, czasem nawet ciężarówki z przyczepą. Roberto w duchu zżymał się na bogatych facetów w szpanerskich kabrioletach i sportowych wozach. Blondynka w srebrnym BMW przemknęła obok niego, gadając radośnie przez telefon komórkowy przyklejony do ucha. Dziwka, pomyślał Roberto. Kradłem lepsze samochody.

Musiał jednak przyznać, że telefon komórkowy to dobry pomysł. Wyjął swój z kieszeni na piersi i zadzwonił do Kinsky-’ego do biura. Usłyszał tylko powitanie na poczcie głosowej: „Nie ma mnie w biurze albo rozmawiam na drugiej linii. Proszę podać nazwisko i numer, a oddzwonie natychmiast, gdy będę mógł”.

Roberto nie podawał nazwiska ani numeru. Ani wtedy, ani przy kolejnych dwóch telefonach.

— To ja — powiedział po prostu. — Musimy się spotkać. Bądź u siebie o ósmej.

Późnym popołudniem, kiedy niskie słońce zaczęło przeświecać przez okoliczne drzewa, Roberto doszedł do wniosku, że Kinsky’ego tego wieczora nie będzie już w biurze. Lepiej pojadę prosto do niego, pomyślał Roberto, zanim zamelduję się w tym cholernym motelu.

CARACAS, WENEZUELA

Gdyby nie brać po uwagę toalet, nocowanie na lotnisku wcale nie było takie złe, pomyślała Lynn Van Buren. Wenezuelscy żołnierze patrolujący okolicę byli bardzo uprzejmi; ich kapitan — jedyny, który mówił po angielsku — przyjazny i pomocny. Z tyłu wojskowej ciężarówki ustawiono dwie przenośne toalety; Van Buren była tam raz i postanowiła korzystać z nich jak najrzadziej. Wraz z resztą załogi spała w kabinie Citation: nie było to szczególnie wygodne, ale kiedy wojskowi podstawili przenośny generator, do którego podłączyli klimatyzację, dało się wytrzymać.

Van Buren rozmawiała z Danem co godzinę i była w stałym kontakcie z załogą w Teksasie. Wraz ze swoim zespołem pracowała na laptopach połączonych ze sprzętem sterującym, przechowywanym w ładowni samolotu. Używając laptopów, śledziła lot wahadłowca, który majestatycznie wszedł na orbitę, prawie pięćset kilometrów nad Ziemią, i okrążał glob co dziewięćdziesiąt minut. To teoria, pomyślała Van Buren. Zo baczymy, jak będzie w praktyce. Wszystko działo się w takin pośpiechu, że musieli sprawdzić łączenie laptopów i sprzęti sterującego podczas lotu z Teksasu.

Wszystko będzie dobrze, powtarzała sobie Lynn Van Bu ren. Po czym dodała: Bóg troszczy się o głupców i pijaków.

Plan zakładał sprowadzenie wahadłowca na Ziemię pc sześciu okrążeniach, dziewięć godzin po starcie, co oznaczało że ludzie Van Buren mieli wysłać sygnał do systemu sterowank wahadłowcem, wydając mu polecenie wykonania manewru. podczas którego miał zmienić orbitę i przygotować się do lądowania w Caracas.

Zobaczyła, że wszystko przebiega prawidłowo; przyjrzała się odczytom czujników wewnętrznych wahadłowca. Mogli otrzymywać dane z czujników tylko wtedy, gdy wahadłowiec przelatywał blisko Matagordy lub Caracas. Dan oświadczył, że nie będzie prosił NASA o możliwość skorzystania z ich satelitów do siedzenia i przesyłania danych z sygnałów telemetrycznych wahadłowca.

Gdy sygnał wahadłowca znikł za horyzontem, Van Buren spojrzała na swój zespół: wszyscy niewygodnie pochyleni nad laptopami.

— Jeszcze jedna runda — zawołała — i ściągamy go do domu.

Zareagowali zadowoleniem bliskim obojętności. Ciche „hurra” było najbardziej entuzjastycznym słowem, jakie usłyszała, a i ono brzmiało jakoś sarkastycznie, jakby wypowiedziane przez kogoś znużonego.

W rogu ekranu laptopa Lynn zaczęło migać żółte światełko, sygnalizując nadchodzącą wiadomość. Van Buren dotknęła klawisza i zobaczyła napis: CENTRALA, DAN RANDOLPH, przesuwający się na dole ekranu.

Kliknęła na jego nazwisku i na ekranie pojawił się obraz Dana. Także wyglądał na zmęczonego. Nie spał dłużej ode mnie, pomyślała Van Buren.

— Jak leci? — spytał Dan.

— Doskonale — odparła. — Z wyjątkiem przenośnych kibelków. Kolejnego dnia chyba nie wytrzymają.

Posłał jej krzywy uśmiech.

— Ściągnijcie ptaszka na ziemię i spędzicie noc w najlepszym hotelu w Caracas.

— Na koszt firmy?

— Jasne. Co tam dodatkowe koszty.

W Waszyngtonie senator Thornton obudziła się z niespokojnego snu. Ledwo pamiętała, co jej się śniło; coś związanego z Danem w kosmosie, oddalającym się od niej, pozbawionym masy, a ona bezradnie na to patrzyła, stojąc na ziemi, ze stopami zanurzonymi w błocie, cemencie albo czymś podobnym; sil wystarczało jej tylko na to, by zrobić jeden krok; Dan odlatywał jak balonik, coraz dalej.

Usiadła na łóżku, sięgnęła po leżącego na nocnym stoliku pilota od telewizora i włączyła jeden z całodobowych kanałów nadających wiadomości.

Kolejne bombardowanie w Izraelu. Pokazywano strzaska ne budynki, strzępy ciał na ulicy. Dym i wycie syren karetek pogotowia. Nie czekając, aż powiedzą, kto to zrobił i komu, przełączała się z kanału na kanał.

Lokalne wiadomości, kreskówki, program kulinarny, dwóch dziennikarzy politycznych rozprawiających o nadchodzących wyborach parlamentarnych. Jakby o tym cokolwiek wiedzieli, zżymała się Jane w duchu.

Ani słowa o wahadłowcu czy o Danie.

Przełączyła z powrotem na Fox News, podkręciła głośność i poszła do łazienki. Pół godziny później wynurzyła się, wykąpana, uczesana, odziana w jasnobłękitny garnitur i jedwabną bluzkę koloru lawendy. Nadal nic na temat Dana i jego wahadłowca.

Co z oczu, to z serca, pomyślała Jane. Dan wystrzelił wahadłowiec, nie mówiąc o tym nikomu, więc media go ignorują. NASA na pewno nie zorganizuje konferencji z okazji startu prywatnego wahadłowca. A już na pewno nie w tym przypadku.

Jane wiedziała, że to jednak nie będzie trwało wiecznie. Najważniejszym elementem jej planu na ten dzień było rozpoczęcie procedury dochodzenia senackiego w sprawie nieautoryzowanego wystrzelenia wahadłowca przez Astro Manufacturing Corporation. Nie była w komitecie naukowym, ale Bob Quill i tak zgodził się na wszczęcie dochodzenia.

Ależ ten facet ma nerwy, pomyślała Jane, czując, jak wzbiera w niej stary gniew. Co za bezczelność. Wystrzelić rakietę, nie mówiąc nikomu ani słowa, nie informując władz. Co za tupet. Ego ze stali.

Kiedy jednak sprawdzała w lustrze przy drzwiach mieszkania, czy nie rozmazała jej się szminka, zobaczyła, że się uśmiecha. To cały Dan, powiedziała sobie w duchu i poczuła, że jej gniew gdzieś znika. Gdyby tylko pozwolił sobie pomóc. Gdyby przestrzegał zasad.