Skrzywiła się, patrząc na swoje odbicie w lustrze, i potrząsnęła głową. Gdyby przestrzegał zasad, nie byłby sobą. A ty byś go nie kochała.
— Idiotka! — warknęła Jane do swojej twarzy w lustrze, po czym opuściła mieszkanie, udając się do Senatu. Gdy jechała na dół windą, uderzyła ją myśclass="underline" Dan prędzej czy później musi tym wahadłowcem wylądować. Media i tak się nim zajmą.
Tego ranka w komputerze Dana czekało kilkanaście wiadomości, większość od reporterów. A April nie przyszła do pracy. To zupełnie do niej niepodobne, pomyślał Dan. Ta mała była osobą, na której można było całkowicie polegać. Przypomniał sobie, że poprzedniego dnia wyszła wcześniej. Zastanawiał się, czy do niej nie zadzwonić, ale zbliżające się lądowanie wahadłowca sprawiło, że kompletnie wyleciało mu to z głowy.
Martwił się. Dzięki swojemu komputerowi Dan mógł sobie doskonale poradzić bez niej, mógł nawet brać kawę z automatu w hangarze. Zdecydował jednak, że pojedzie do bunkra i obejrzy lądowanie na wielkim ekranie ściennym.
Zanim wstał od biurka, do gabinetu wpadł Claude Passeau z dwoma jakimiś mężczyznami; obaj mieli na sobie szare klasyczne garnitury, obaj wyglądali jak wychowawcy z liceum, którzy próbują zgrywać twardzieli. Para rządowych biurokratów, pomyślał Dan. Pat i Pataszon.
— Oszukał mnie pan — rzekł Passeau bez wstępów. — Wystrzelił pan rakietę bez pozwolenia. Zrobił to pan za moimi plecami!
Dan od razu zrozumiał, że to przedstawienie na użytek dwóch facetów za plecami Passeau. Uśmiechnął się uprzejmie i wstał.
— Pańskie pozwolenie, panie Passeau, nie było mi do niczego potrzebne — rzekł. — Mam wszystkie pozwolenia na start, podpisane przez wszystkie możliwe agencje lokalne, stanowe i federalne.
Passeau wycelował w niego palec.
— Ale musi mieć pan zgodę FML na lądowanie wahadłowcem.
— I nie dostanie pan jej — wtrącił Pat.
— Ma pan problem, panie Randolph — rzekł Pataszon. Dan uniósł ręce w pojednawczym geście.
— Panowie, założyliście, że wahadłowiec wyląduje, wkraczając w przestrzeń powietrzną Stanów Zjednoczonych.
Cała trójka wpatrzyła się w niego.
— A tak nie będzie.
— Nie?
Dan wyszedł zza biurka.
— Chodźcie, chłopaki. Właśnie szedłem do bunkra, żeby tam obejrzeć lądowanie.
Zbliżamy się do punktu wejścia w atmosferę, gdzie straciliśmy kontrolę nad pojazdem numer jeden, rozmyślała Lynn Van Buren. Jeśli przytrafi się nam ten sam problem, to za parę minut.
— Rozpoczynamy sekwencję wejścia w atmosferę — zawołał ktoś z jej zespołu, siedzący w fotelu po drugiej stronie przejścia.
Van Buren uświadomiła sobie, że poci się w ciasnej kabinie samolotu, choć klimatyzacja pracowała z pełną mocą. Na zewnątrz poranek był pochmurny; nad górami odcinającymi dostęp do morza zbierały się chmury burzowe.
Dobrze, że ściągniemy go teraz, pomyślała Lynn. Jeszcze godzina i będziemy mieć tutaj tropikalną burzę.
— Rozpoczynamy wejście w atmosferę.
Zobaczyła odczyty czujnika temperatury na dziobie wahadłowca, w dole kadłuba, na brzegach skrzydeł: zaczynała rosnąć. Wznoszące się krzywe znajdowały się jednak znacznie poniżej czerwonej linii oznaczającej maksymalną dopuszczalną temperaturę. Jak dotąd wszystko w porządku, pomyślała Lynn.
— Manewr uniesienia dzioba za dziesięć sekund.
To ten moment, powiedziała sobie Van Buren. Właśnie tym miejscu zawiódł numer jeden.
— Potwierdzam uniesienie dzioba.
Mała ikonka obrazująca wahadłowiec na ekranie laptopa Lynn tkwiła dokładnie na krzywej przedstawiającej optymalną trajektorię wejścia w atmosferę. Żadnych problemów, pomyślała, po czym dodała: na razie.
— Temperatura maksymalna.
— Maksymalne naprężenie aerodynamiczne.
Wstrzymała oddech. Wahadłowiec leciał na automatycznym pilocie, sterowany wyłącznie przez komputer pokładowy. Van Buren wiedziała, że mogłaby przejąć sterowanie, gdyby musiała, ale bardzo chciała tego uniknąć. Niech ptaszek wyląduje sam, powtarzała w kółko, jak mantrę.
Coś błysnęło. Van Buren zamrugała i wyjrzała przez okno samolotu. Niski grzmot przetoczył się nad nimi. Nie, krzyknęła w duchu. Wytrzymaj jeszcze trochę! Niech ptaszek najpierw znajdzie się na Ziemi!
— Zaczynamy skręty spowalniające — oznajmiła kobieta na fotelu przed nią. Wahadłowiec zaczynał wykonywać skręty, które miały mu pozwolić na wytracenie prędkości przed lądowaniem.
— Osiem machów i spada.
— Zakończono skręt jeden.
Liczby oznaczające prędkość gwałtownie spadały. Najgorsze za nami, pomyślała Van Buren, patrząc na ekran. Wszedł w atmosferę. Żadnych problemów.
— Zakończono skręt dwa. Kolejny błysk.
— Do licha, wytrzymaj jeszcze trochę — zżymała się Van Buren szeptem. Znów grzmot.
— Zakończono skręt trzy. Głośniejszy, ostry trzask.
— To nie piorun — powiedział ktoś. Grom dźwiękowy, pomyślała Van Buren.
— Widzicie go?
Umieścili przedtem kamerę na dachu Citation i zsynchronizowali ją z radarem lotniska. Van Buren kliknęła, uruchamiając widok z kamery.
— Jest! — krzyknęła. Wahadłowiec pędził wśród chmur, zostawiając za sobą podwójną smugę dymu.
— Wracaj do domu, malutki — ktoś powiedział żarliwym tonem, jakby się modlił.
— Podwozie wysunięte.
— Prędkość dwa-jeden-zero… dwa-zero-dwa… jeden-dziewięć-sześć…
Van Buren wrzuciła laptopa pod fotel przed nią, zerwała się na równe nogi i popędziła do wyjścia. Było lekko uchylone. Otworzyła je na całą szerokość i zbiegła po metalowych schodkach, po czym zanurkowała pod skrzydłem na tyle szybko, żeby zobaczyć, jak wahadłowiec dotyka kołami pasa; guma zapiszczała i zaczęła dymić.
Cała reszta załogi wysypała się z samolotu. Wahadłowiec zatrzymał się na końcu pasa.
— Hurra! — tym razem okrzyk dobiegł z głębi serca. Deszcz zaczął kropić. Wielkie tłuste krople zaczęły po nich spływać. Wenezuelscy żołnierze stojący na granicy ich terenu patrzyli ze zdumieniem, jak banda szalonych gringos tańczy w deszczu.
MIESZKANIE LENA KINSKY’EGO
Po awanturze, jaką zrobił Danowi Kinsky, i krótkiej rozmowie z Kelly Eamons, April zajęła się swoimi obowiązkami, ale nie była w stanie przestać o tym myśleć. Len nie mógł mieć nic wspólnego z morderstwami Joego i Pete’a. Po prostu nie mógł. Ale Kelly myśli, że jest w to zamieszany, w taki czy inny sposób. A jeśli odejdzie, wróci do Nowego Jorku i nigdy się nie dowiemy, co o tym wszystkim wie.
Po ponad godzinie zamartwiania się zadzwoniła do mieszkania Kinsky’ego, ale wysłuchała tylko wiadomości na automatycznej sekretarce.
— Len, tu April. Nie odjedziesz bez pożegnania, prawda? Kinsky podniósł słuchawkę.
— April? Jestem.
— Len, powiedz, że nie wyjeżdżasz tak naprawdę!
— Wyjeżdżam. Muszę.
Głos mu drżał; był zdenerwowany.
— Nie pożegnasz się ze mną?
— Żałuję, nie mogę, mała. Musimy się rozstać.
— Nie możemy przynajmniej zjeść razem kolacji, zanim odjedziesz?
— Spieszę się, kiciu.
April wzięła głęboki oddech.
— Mogłabym kupić jakąś pizzę czy coś i wpaść do ciebie.