— Jeśli pogoda nam pozwoli, dziś będzie start OPT.
— CotojestOPT?
— Orbitalny Pojazd Transportowy. Mały autobus, który wozi załogę na orbitę geostacjonamą, gdzie znajduje się nasz satelita energetyczny.
— Na orbitę geostacjonamą — rzekła Vicki, jakby wywołana do odpowiedzi. — Czyli orbitę dwudziestoczterogodzinną. Trzydzieści pięć tysięcy kilometrów nad równikiem.
Trzydzieści pięć tysięcy czterysta, poprawił ją w duchu Dan. Ale to bez znaczenia, wiedziała, o co chodzi.
— Chcą, żebym wracała jak najszybciej do biura — powiedziała.
— Nie chcesz opisać tego dla Aviation Week?. Zrobić reportażu jako wolny strzelec?
Prawie dostrzegł trybiki kręcące się w jej głowie. Po trzech sekundach przyłożyła telefon z powrotem do ucha i powiedziała:
— Zostanę i zobaczę start rakiety Astro. Tak, start rakiety. Wystrzeliwują OPT. Orbitalny pojazd transferowy. Nakręcę trochę materiału.
Za kwadrans dziewiąta siedzieli już w zielonym jaguarze i pędzili pustą drogą, o parę kilometrów od kompleksu Astro. Dan złożył dach. Było pochmurno i chłodno, wiatr świszczał wokół nich.
Dotarli do biura, gdzie asystentka Dana z grymasem niechęci na twarzy podała im śniadanie: kawę i angielskie bułeczki. Dan zaczął się zastanawiać, czy nie jest zazdrosna. Uznał, że nie. April była młoda i lubiana; nawet prostaczkowie zapominali, że jest czarnoskóra. Czy mogła coś podejrzewać w związku z tą dziennikarką? April jest bardzo inteligentna, pomyślał Dan, ma intuicję i wszystkiego się domyśli.
Zaprowadził Vicki na górę hangaru. Chmury rozstąpiły się i zaczęło przygrzewać poranne słońce. Dan zdumiał się na widok mgły zalegającej na plaży.
— Czy te wszystkie budynki są twoje? — spytała, obracając się wokół własnej osi.
— Tak, to wszystko moje — przytaknął Dan. — Prawie jak okiem sięgnąć.
— Robi wrażenie.
Wskazał na ścianę dębów i sosen po prawej strome.
— Tam, gdzie te drzewa, kończą się tereny Astro i zaczyna park narodowy.
Obrócił się i opisał, gdzie znajduje się budynek biurowy, który wznosił się na wysokość czterech kondygnacji po jednej stronie hangaru, hangar B po drugiej stronie, a dalej — warsztaty i budynki montażowe.
— Atam — wskazał ręką — jest ptaszek, którego zamierzamy dziś wystrzelić.
W odległości ponad trzech kilometrów wznosiła się rakieta nośna, wysoka i smukła, odcinająca się od jasnego porannego nieba. Pomalowano ją na kolor oślepiającej bieli, a na całej długości wymalowano ciemnozielonej barwy logo Astro.
— To nie jest wahadłowiec — rzekła Vicki.
— To lot bezzałogowy. Mówiłem, że wystrzeliwujemy OPT.
— Czy na górze są jacyś ludzie? Dan potrząsnął głową.
— Nie, nie ma tam jeszcze żadnej załogi. Mają polecieć dokończyć montaż, zanim włączymy satelitę i zaczniemy przesyłać energię.
— A jeśli wyślecie załogę, to poleci wahadłowcem?
— Tak. Kiedy tylko dowiemy się, co się stało z lotem próbnym i usuniemy usterkę.
— Ale wahadłowiec lata tylko na niskiej orbicie — rzekła Vicki, próbując uporządkować sobie fakty. — A satelita znajduje się na geostacjonarnej.
— I dlatego potrzebny nam OPT — wyjaśnił Dan. — Żeby przerzucić załogę na orbitę geostacjonarną.
Pokiwała głową ze zrozumieniem i odwróciła się, żeby spojrzeć na rakietę nośną. Dan spodziewał się zwykłego komentarza na temat jej fallicznego kształtu. Taki jednak nie padł.
— Nie widzę pary. Nie ma szronu na zbiornikach ciekłego tlenu.
Jego opinia o Vicki podskoczyła o kilka punktów.
— To nie jest rakieta na paliwo płynne. Paliwo stałe, jak w starych pociskach Minuteman. To po prostu wielka, głupia, tania rakieta nośna. Odpala się ją jak fajerwerk.
— Ach, tak.
Wyciągnął rękę i wyjaśnił:
— Cała technika tkwi w górnym członie: naprowadzanie, systemy łączące i dokujące, cała reszta. Pierwszy człon po prostu rozpędza rakietę najszybciej, jak się da, i wpada do Atlantyku.
— Do Zatoki?
Nie, do Atlantyku, jakieś półtora tysiąca kilometrów stąd. Rakieta nośna rozpada się, kiedy skończy jej się paliwo i odłączy się od górnego członu. Większość fragmentów spala się w atmosferze. Jakieś małe kawałki spadają na wody międzynarodowe.
— Więc po co wam wahadłowiec? — spytała.
— Żeby bezpiecznie i tanio przewozić ludzi. Wielka głupia rakieta nośna nadaje się do wożenia ładunków. Potrzeba nam jednak czegoś lepszego, żeby wywozić tam ludzi. I przywozić ich z powrotem.
— Aha. Z powrotem.
— W tym cały problem. Wynajmujemy statek kosmiczny od Rosjan i wystrzeliwujemy go z platformy oceanicznej, która jest własnością prywatnej firmy. To diabelnie kosztowne. Jeśli chcemy wytwarzać energię elektryczną po konkurencyjnych cenach, musimy obniżyć koszty przewożenia ludzi na satelitę. I do tego ma służyć wahadłowiec.
— Rozumiem — rzekła Vicki. Wyjęła z torebki miniaturową kamerę, po czym przewiesiła sobie torebkę przez ramię. — Ile czasu zostało do startu?
Dan wyjął telefon komórkowy z kieszeni koszuli i zadzwonił do centrum kontroli lotów. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Z rakietami na paliwo stałe wszystko było prostsze niż w przypadku bardziej złożonych rakiet na paliwo płynne.
Vicki objęła kamerą linię sześciennych, przysadzistych budynków. Zrobiła kilka zbliżeń Dana i rakiety nośnej stojącej na lądowisku. Odliczanie trwało.
Dziesięć minut przed startem pojawiła się April z dwoma inspektorami Federalnego Ministerstwa Lotnictwa. Dan dostrzegł mały tłumek na dachach hangaru B i budynku biurowego.
— Pięć… cztery…
Dan poczuł ucisk w żołądku. Widział już tyle startów, w tylu brał udział, a zawsze serce biło mu mocniej.
— …jeden… zero.
U spodu wysokiej, cylindrycznej rakiety pojawił się kwiat ognia. Dan poczuł, jak budynek podjego stopami drży. Rakieta zadygotała i powoli, majestatycznie uniosła się. Z odległości kilku kilometrów dobiegło wycie miliona demonów, rosnąc w miarę wznoszenia się rakiety, która nabierała prędkości, l jaskrawym strumieniem ognia bijącym z dysz. Ogarniały ich kolejne fale pulsujących dźwięków, które wprawiały kości w drżenie i drażniły każdy nerw ciała. Rakieta wspinała się po niebie, coraz wyżej, coraz mniejsza, ryk silników cichł, zmieniając się w daleki, huczący grzmot.
I znikła. Malutka, płonąca gwiazdka rakiety zgasła. Niebo było nagle puste, lądowisko opustoszałe.
Dan odzyskał normalne tempo oddechu dopiero po paru chwilach. Kiedy spojrzał na Vicki, dostrzegł, że ma oczy pełne lez.
— Nigdy nie widziałam czegoś takiego — rzekła łamiącym się głosem, prawie szeptem. — To takie niesamowite doświadczenie…
Dan skinął głową i nagłe uświadomił sobie, że Jane nigdy dotąd nie widziała startu rakiety. Nigdy.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Vicki szybko się jednak otrząsnęła. Nagle zaczęła się bardzo spieszyć do swojego biura w Houston. Rozmawiała z kimś nerwowo przez telefon, pobiegła do biura Dana, przełknęła trochę ciepłego soku pomarańczowego i ruszyła do drzwi. Dan pobiegł za nią, prosząc w biegu April, żeby zorganizowała dla Vicki przelot firmowym samolotem do Houston, po czym zawiózł ją na lotnisko swoim kabrioletem.
— Dzięki, Dan, to było cudowne — rzekła, podchodząc do czekającego na nią dwusilnikowego Citation. Poklepała go po policzku. Żadnych sentymentalnych pożegnań, żadnego „zobaczymy się jeszcze?”. Doskonale, powiedział sobie w duchu Dan, idąc na parking. Doskonale.