Выбрать главу

Pociągnął łyk piwa prosto z butelki, po czym postawił ją obok nietkniętej pizzy.

— Lepiej jedź do domu, mała, albo do biura, czy gdzie tam chcesz. Byle nie tu.

— Len, chciałam ci pomóc — powtórzyła. Kinsky zerwał się na równe nogi.

— Idź stąd! Idź stąd, póki jeszcze możesz!

— Ależ, Len…

Drzwi mieszkania otworzyły się z hukiem; łańcuch został wyrwany ze ściany. Roberto wpadł do salonu; potężny, wściekły, groźny. April zerwała się, przerażona, przerażona.

Kinsky był zaskoczony.

— Miałeś tu być dopiero o ósmej! — krzyknął drżącym, łamiącym się głosem, który nawet w jego uszach brzmiał strasznie.

— Ale przyjechałem wcześniej — wycedził Roberto, zamykając za sobą drzwi kopnięciem. Spojrzał w stronę otwartych drzwi sypialni i dostrzegł torby podróżne Kinsky’ego na łóżku. — I chyba dobrze zrobiłem.

Próbując opanować drżenie, Kinsky zwrócił się do Apriclass="underline"

— Lepiej już idź. Muszę z nim porozmawiać w cztery oczy.

Zanim April zdołała się poruszyć, Roberto rzekł:

— Nigdzie nie pójdziesz, ślicznotko. Siadaj. April spojrzała na Kinsky’ego.

— Siadaj albo rozwalę was oboje. Oboje!

April usiadła. Kinsky też, zawstydzony, przerażony, skamieniały ze strachu.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Wszyscy obecni w bunkrze wstali i zaczęli wiwatować, gdy Van Buren ogłosiła przez radio:

— Wahadłowiec wylądował. Misja zakończona. Wszyscy z wyjątkiem Passeau i jego dwóch przełożonych w szarych garniturach, choć Dan dostrzegł na twarzy Passeau cień uśmiechu.

Ekran zgasł, a Dan odwrócił się w kierunku trójki mężczyzn z FML z wielkim, przepełnionym zadowoleniem uśmiechem.

— Widzą panowie? Żadnych problemów.

— Jeden zero dla globalizacji — rzekł Passeau. — Ale jak ma pan zamiar ściągnąć tu wahadłowiec z Caracas?

— Statkiem — odparł radośnie Dan. — Mam już wyczarterowany frachtowiec. Ptaszek powinien tu być za tydzień, no, może dziesięć dni.

Ekipa z kontroli misji wyłączała konsole i wychodziła z bunkra, prosto w teksańskie słońce.

— Więc sądzi pan, że udało mu się nas wykiwać, prawda? — mruknął Pat zza mijających go techników.

Dan uniósł w górę brwi z niewinną miną.

— Ależ skąd. Sądzę, że udało mi się wykonać próbny lot, nie złamawszy żadnego z waszych przepisów.

— Powiedziałbym raczej, że udało się panu j e obej ść — rzekł oskarżycielskim tonem Pataszon.

— Udowodniłem prawdziwość mojej teorii — rzekł Dan, już poważnie.

— Pańskiej teorii?

— Katastrofa lotu zero jeden to nie był wypadek. To sabotaż.

— Sabotaż? Kto to zrobił?

— Mam nadzieję, że FBI to ustali — rzekł Dan, ruszając w stronę drzwi bunkra. — A tymczasem chcę złożyć wniosek o pozwolenie na lot załogowy.

— Nie dostanie go pan, mogę to panu zagwarantować — warknął Pat, wychodząc z Danem z bunkra prosto w ciepłe światło słońca.

— Z wahadłowcem wszystko jest w porządku — upierał się Dan. — Nie ma żadnego błędu w konstrukcji ani usterek produkcyjnych. W przypadku wahadłowca zero jeden dokonano sabotażu, to proste jak drut.

Pat i Pataszon potrząsnęli głowami jak na komendę.

Passeau wkroczył między nich.

— To prawda, że nie znaleźliśmy żadnych błędów w konstrukcji pojazdu. Z wyjątkiem zaworu silnika sterującego…

— Który można było otworzyć, wysyłając fałszywy rożkaz — przerwał mu Dan. — A to był sabotaż, nic innego.

Na twarzach ludzi z FML po raz pierwszy pojawiło się zwątpienie.

— Czy nie uważasz… — zwrócił się Pat do Pataszona.

— Trudno to udowodnić — odparł Pataszon. — A raczej: nie da się tego udowodnić.

Dan dał sobie spokój, zadowolony, że przynajmniej udale mu się zasiać w ich umysłach ziarenko zwątpienia. Wątpliwość to zaczątek mądrości, powiedział sobie.

Dan wrócił do hangaru A, zaś Passeau i jego przełożeni udali się do budynku inżynierów. Wchodząc do biura, Dan dostrzegł z rozdrażnieniem, że April nie ma przy biurku. Gdzie ona jest, u licha, zżymał się w duchu. Powinna być w pracy, a przynajmniej dać mi znać, że jej nie będzie.

Wchodząc do swojego gabinetu, zobaczył inną kobietę siedzącą obok jego biurka, z uprzejmym uśmiechem.

— Pamiętasz mnie? — spytała. — Pracuję teraz w Aviation Week. Dzięki tobie.

April spędziła przerażającą noc bez chwili snu. Siedziała na sofie w salonie Kinsky’ego, obserwując Roberta, jak schwytane w pułapkę zwierzę obserwuje drapieżnika. Drżała za każdym razem, gdy Roberto na nią spojrzał. Oczy miał zaczerwienione i April miała wrażenie, że dostrzega złość, jaka się w nim gotuje. Był jak beczka z prochem, w której zaraz ktoś podpali lont; czuła, jak z każdego ruchu jego potężnego, muskularnego ciała emanuje niebezpieczeństwo. Kinsky siedział na sofie obok nit skamieniały, milczący, nieruchomy, a Roberto wyjął telefon komórkowy i bezskutecznie próbował się z kimś połączyć.

W końcu udało mu się, ale po chwili na jego twarzy pojawił się wyraz rozdrażnienia.

— Co to znaczy, że jest niedostępny? To niech będzie. Mam lu problem z dwoma osobami i zastanawiam się, co z nimi zrobić.

Słuchał, złoszcząc się coraz bardziej, aż zaczął krzyczeć.

— Hej. powoli. I mów po angielsku, co? Nic nie rozumiem, gdy tak gęgasz.

Kolejna chwila ciszy. Przełożył telefon do drugiego ucha i niecierpliwił się coraz bardziej.

— To mu powiedz, żeby to mnie zadzwonił, i to migiem. Muszę wiedzieć, co mam z nimi zrobić.

Zatrzasnął telefon, mrucząc coś po hiszpańsku. April przyszedł go głowy pewien pomysł.

— Muszę iść do toalety — rzekła, wstając. Roberto wyszczerzył zęby.

— To ja pójdę z tobą. Pomogę ci, co?

— Nie — odparła April chłodnym tonem i ruszyła w stronę łazienki, zostawiając Kinsky’ego, który siedział na kanapie jak sparaliżowany.

Roberto poszedł za nią. Czując, jak bije jej serce, April zamknęła drzwi zdecydowanym ruchem i przekręciła gałkę zamknięcia.

— Dobrze — dobiegł głos przez cienkie drzwi. — Pozwolę ci na chwilę w samotności. Poczekam tu.

Do licha, pomyślała April, wyjmując z torebki telefon. Jeśli spróbuję zadzwonić do Kelly, usłyszy, wpadnie tu i mnie powstrzyma. Dawanie temu osiłkowi pretekstu do użycia przemocy było ostatnią rzeczą, której by chciała. Wiedziała, jak by się to skończyło.

Spuściła wodę w toalecie, po czym odkręciła kurek nad umywalką. Nic zakręcając go,-wybrała numer Kelly i wstrzymała oddech.

Jeden dzwonek. Drugi. Bądź tam, modliła się w duchu April. Odbierz telefon, Kelly.

— Eamons, słucham — rozległ się głos Kelly.

April o mało nie zemdlała z radości.

— Słuchaj, nie odzywaj się.

Po czym wyłączyła ekran telefonu i nie przerywając połączenia schowała go do torebki. Nie wiedziała, czy agentka będzie w stanie zrozumieć coś, co usłyszy, ani jak daleko od Lamar mogła odjechać, ale nie miała lepszego pomysłu.

Zakręciła wodę i odblokowała drzwi łazienki. Roberto otworzył je szarpnięciem, co zaskoczyło ją tak bardzo, że cofnęła się i mało nie przewróciła, wpadając na toaletę.

— Umyłaś ręce? — spytał z uśmieszkiem. — W restauracjach zawsze piszą, żeby myć ręce.

April przecisnęła się obok niego i poszła do salonu. Kinsky nadal siedział na swoim miejscu; chyba się nawet nie poruszył, prawie nie oddychał.