— Dlaczego nas pan tu trzyma? — powiedziała April, najgłośniej, jak tylko się odważyła. — Co chce pan z nami zrobić?
Roberto wzruszył ramionami, aż tkanina jego koszuli naprężyła się.
— To zależy.
— Od czego zależy? — April usiadła na sofie i położyła torebkę na kolanach.
— Zależy od tej pieprzonej grubej ryby, do której próbuję się dodzwonić. — Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. — I od tego, czy będziesz dla mnie grzeczna.
April zignorowała tę uwagę.
— Jakiej grubej ryby? — spytała. — Kto to jest? Gdzie on jest?
— Gdzieś za granicą. Ma pałac. I kobiety. Dużo kobiet. Aja nie mam kobiety. Tylko ciebie. — Sięgnął i przysunął swój fotel tak blisko, że April poczuła zapach jego płynu po goleniu.
Nie dawaj mu pretekstu, pomyślała April. Przyszła jej do głowy myśl, żeby zacząć krzyczeć, ale pomyślała, że to skłoniłoby Roberta do zastosowania przemocy i zostawi to sobie jako ostatnią deskę ratunku. Rozegraj to spokojnie. Spokojnie.
— Nie chce z panem rozmawiać?
— Ma więcej asystentów niż dyrektor hotelu. Mówią, że jest zajęty i nie można mu przeszkadzać.
— To musi być ktoś bardzo ważny.
— Mówię, gruba ryba. Wożę go, jak jest w Houston. I robię jeszcze dla niego inne rzeczy.
— Inne rzeczy?
— Na przykład dziś. Przyjechałem pogadać z tym tutaj — machnął ręką w stronę nieruchomego Kinsky’ego. — Aciebie nie miało tu być. I wszystko się zmieniło.
April przyszła do głowy pewna myśl.
— Znał pan Pete’a Larsena, prawda? Oczy Roberta zwęziły się.
— Jesteś gliną?
— Nie. Jestem asystentką Dana Randolpha.
Roberto przybrał jeszcze bardziej ponury wyraz twarzy.
— Obejrzymy sobie twoją torebkę — mruknął i wyszarpnął April torebkę, którą trzymała na kolanach. Pogrzebał w środku, wyrzucił na podłogę telefon, nie zauważając, że jest włączony, otworzył portmonetkę i wysypał karty kredytowe, prawo jazdy, zdjęcia.
April siedziała, bojąc się poruszyć, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Roberto wyjął z portmonetki kartę identyfikacyjną Astro Corporation.
— Wygląda jak legitymacja gliny — mruknął. Zrozumiała, że on nie umie czytać.
— Tu jest napisane „Astro Corporation”. O, tu jest duże A, z trajektorią rakiety dookoła.
Nie wyglądał na przekonanego, ale mruknął:
— Nie ma pistoletu. Ani nawet sprayu z pieprzem.
— Nie jestem policjantką — zapewniła April.
— Może — odparł niechętnie Roberto.
Obrócił się gwałtownie, słysząc odgłos otwieranych drzwi, które były lekko uchylone, bo Roberto wyłamał zamek. W drzwiach pojawił się korpulentny osobnik w średnim wieku. Miał na sobie mundur policji stanowej i ciężki pistolet na biodrze.
— Przepraszam — rzekł, wkraczając do salonu. — Otrzymaliśmy zgłoszenie o zakłóceniu spokoju.
Roberto wstał powoli, co wyglądało tak groźnie, że policjant położył rękę na swojej dziewięciomilimetrówce.
— Zakłócanie spokoju? Nic nie słyszeliśmy. Kinsky nagle ożył i zaczął krzyczeć.
— On się tu włamał! Trzyma nas tu wbrew naszej woli1 Chce nas zabić!
Roberto rzucił mu mordercze spojrzenie.
— To jakieś pieprzone kłamstwo! Policjant wyjął pistolet z kabury.
— Może lepiej pojedziemy na komisariat i wyjaśnimy, co się tu dzieje. — Przechylił lekko głowę i powiedział do mikrofonu przypiętego do epoletu: — Mam tu problem. Proszę o posiłki.
April poczuła taką ulgę, że miała ochotę się rozpłakać.
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII
Senator Thornton rozsiadła się wygodnie w wysokim skórzanym fotelu i robiła wszystko, żeby się nie uśmiechnąć.
— Udało mu się, prawda? — spytała. — Lot próbny przebiegi pomyślnie?
W fotelu przed jej biurkiem siedziała wicedyrektor NASA. Wyraz jej kwadratowej twarzy był daleki od zadowolenia i siedziała jakoś tak, jakby było jej niewygodnie. Miała ciemnobrązowe włosy z czerwonawym odcieniem, co podpowiedziało Jane, że są farbowane. Po jej obu stronach siedziało dwóch mężczyzn. Starszy z nich, z departamentu stanu, miał na sobie klasyczny garnitur i krawat, jaki nosili przedstawiciele handlowi; szpakowate włosy były starannie uczesane, a jego twarz nie wyrażała niczego. Młodszy, łysiejący, o pulchnych, różowych policzkach, miał na sobie kraciastą sportową marynarkę; był analitykiem z Narodowego Biura Rozpoznania.
— Poradził sobie świetnie — rzekł analityk z NBR. — Z naszych danych satelitarnych wynika, że wahadłowiec wylądował dziś rano na lotnisku w Caracas. Jego ludzie już montują prze nośny dźwig, żeby załadować maszynę na przyczepę.
— A rząd Wenezueli nie protestował? — zwróciła się Jan› do przedstawiciela departamentu stanu.
Mężczyzna zamrugał, po czym odparł:
— Nie, nie kontaktowali się z nami. Najwyraźniej Randolpl uzgodnił z nimi wcześniej lądowanie w Caracas.
To cały Dan, pomyślała Jane. Właśnie po to szukał kontak tu w Wenezueli. Cwany lis. Zawsze jest krok przed nami.
— Rozmawiałam z FML — odezwała się kobieta z NASA — Są wściekli, ale wygląda na to, że Randolph miał wszystkis pozwolenia na start z Matagordy.
— Czyli nie złamał żadnych przepisów?
Cała trójka spojrzała po sobie, po czym pokiwała głowami Dość ponuro, jak zauważyła Jane.
— Nie pracuję w komisji do spraw astronautyki — rzekłc Jane do kobiety z NASA — więc proszę mi wybaczyć, jeśli te naiwne pytanie, ale czy wahadłowiec Randolpha nie mógłb} zastąpić naszego starego wahadłowca? Może przydałby się do wożenia ludzi i ładunków na międzynarodową stację kosmiczną?
— Na pewno — odparła dyrektor. — Pracowaliśmy parę lat temu nad podobnym pojazdem, ale obcięto nam fundusze i zakończyliśmy program.
— A Astro Corporation ma gotowy — podsunęła Jane. Kanciasta szczęka dyrektor NASA uniosła się odrobinę do góry.
— Podczas lotu próbnego zginął pilot.
— Tak — przyznała Jane. — To prawda. Ale dzisiejszy lol próbny zakończył się pełnym sukcesem, prawda?
Dyrektor zrozumiała, co Jane ma na myśli.
— Pani senator, on nie musi pracować w środowisku ograniczonym przepisami dla agencji rządowych — rzekła z irytacją. — To znaczy, NASA zmuszono do współpracy z siłami powietrznymi podczas projektu budowy wahadłowca. Poza tym mamy całą armię naukowców, specjalistów od bezpieczeństwa, specjalistów od ochrony środowiska, nawet związki zawodowe, które przy każdym kroku dyszą nam w kark. Że nie wspomnę o komisjach Kongresu.
— Nie miałam zamiaru niczego krytykować — rzekła Jane łagodnie. — Miałam na myśli tylko to, że NASA mogłaby kupować gotowe pojazdy od Astro Corporation.
Dyrektor już miała odpowiedzieć, ale wstrzymała oddech i odparła:
— Sądzę, że moglibyśmy, zwłaszcza jeśli otrzymamy takie polecenie od Kongresu.
Jane pomyślała, że mówi tonem, jakby ją to dotknęło. NASA nie lubi, gdy Kongres decyduje, co ma robić. A jeszcze bardziej nie lubi tracić monopolu na technologie.
— Pani senator — odezwał się człowiek z NBR — krążą plotki, że przyczyną niepowodzenia pierwszego lotu wahadłowca Astro mógł być sabotaż.
Brwi Jane powędrowały w górę.
— Powinniście wiedzieć o tym więcej niż ja. Człowiek z NBR uśmiechnął się skromnie.
— Pani senator, doskonale pani wie, że NBR nie wolno prowadzić żadnego dochodzenia. To działka FBI. Albo CIA.