Egipcjanin oblizał grube wargi i rzekł:
— A tymczasem Randolph odbył lot próbny swoim wahadłowcem. Z pełnym sukcesem.
— To nam wyjdzie na dobre — rzekł al-Baszyr.
— Tak sądzisz? Al-Baszyr zarechotał.
— Gdyby Randolph był na tyle sprytny, żeby poprosić o pomoc, mógłbym mu pomóc.
Egipcjanin nie wyglądał na przekonanego.
— Bracie — rzekł al-Baszyr — chcemy, żeby Randolphowi się udało. Musi skończyć budowę satelity i uruchomić go. Dopiero wtedy możemy go wykorzystać do własnych celów.
— Żeby zabić wielu Amerykanów.
— Wielu. Może i prezydenta i cały Kongres.
— Naprawdę?
— Naprawdę. A najlepsze jest to, że oni nigdy się nie dowiedzą, że to my ich zaatakowaliśmy. Będą uważać, że to awaria satelity. I będą chcieli zniszczyć tego satelitę. A już na pewno rozedrą na strzępy Dana Randolpha.
Egipcjanin patrzył na niego z podziwem. Al-Baszyr dodał chłodno:
— Poza tym zniszczymy karierę polityczną jedynego kandydata na prezydenta, który może sprawiać problemy w przyszłości.
— Naprawdę?
— Morgana Scanwella — rzekł al-Baszyr. — Jego wszakże nie zabijemy. Poniżymy go i zrujnujemy.
— A Randolph?
— Tłumy rozniosą na strzępy jego siedzibę w Teksasie. — Zwrócił się w stronę ruin Kartaginy i dodał: — I posypią solą ruiny siedziby Astro Coiporation.
WYSPA MATAGORDA, TEKSAS
Nigdy nie pozwól kobiecie zostawić szczoteczki do zębów w swojej łazience, przypomniał sobie Dan, opierając się o nad-burcie promu i wdychając przesycone solą powietrze. To jak pozwolić piechocie morskiej zająć przyczółek na wybrzeżu.
Słońce stało już nisko; ostatni tego dnia prom sunął po falach w stronę wyspy Matagorda. Dan spędził poprzednią noc i całą sobotę z Vicki Lee, która przyjechała zrobić z nim wy-wiad-rzekę, z powodu uwieńczonego sukcesem lotu próbnego wahadłowca. „Wywiad-rzeka”, pomyślał Dan i uśmiechnął się. Vicki była sympatyczna i bardzo energiczna w łóżku. Kiedy jednak zaproponowała, że zostanie w mieszkaniu Dana zamiast wracać do hotelowego apartamentu, który wynajmowała w Lamar, system nerwowy Dana włączył wszystkie możliwe dzwonki alarmowe.
Odwiózł ją więc do Lamar swoim nowo odrestaurowanym Jaguarem. Hotel nie był o wiele lepszy niż motel Astro, ale Dan był zadowolony, że zdecydowała się wrócić. Spędzili razem noc i większą część ciepłej, wilgotnej soboty, włócząc się po skromnych sklepach w mieście. Zjedli wczesną kolację w jej pokoju — a tak naprawdę w łóżku — po czym Dan pocałował Vicki na pożegnanie i pojechał do domu. Mam nadzieję, że nie spieprzyłem tego wywiadu, pomyślał, patrząc, jak słońce dotyka wierzchołków sosen na wyspie. Ayiation Week to najważniejsze źródło w branży. Cóż, pomyślał, przypominając sobie namiętne dyszenie Vicki, przynajmniej zapewniłem solidne pieprzenie dziennikarce.
Kiedy zaparkował na swoim miejscu, hangar był ciemny i pusty. Jego mieszkanko było wysprzątane i czyste. Toma-sina wykorzystała moją nieobecność, pomyślał Dan. Boże, nawet zapełniła lodówkę, dodał, wyciągając puszkę napoju imbirowego. Usiadł przy komputerze, włączył go i wlał trochę brandy do musującego napoju. Jak Australijczycy nazywają taki napój? Ekran rozjarzył się, a Dan przypomniał sobie: „brandy dry”.
Gdy zobaczył listę czekających na niego wiadomości, zapomniał o drinku. Na trzecim miejscu było nazwisko Jane Thoraton. Jej wiadomość sprawdził w pierwszej kolejności.
Była na swoim ranczu w Oklahomie, a przynajmniej tak przypuszczał, patrząc na jej luźną dżinsową koszulę i spięte na karku włosy.
— Dan, muszę z tobą porozmawiać na osobności. Przylecę zrancza jutro, startujemy o siódmej. Mógłbyś poinformować wasze lotnisko, że będziemy lądować? Nie oddzwaniaj, chyba że byłby jakiś problem. Do zobaczenia, jak jutro wyląduję.
To wszystko. Równie ciepłe jak list z towarzystwa ubezpieczeniowego, pomyślał Dan. Ale co z tego? Jane tu przylatuje! Jutro! W niedzielę!
Zerwał się na równe nogi i ruszył w stronę łazienki. Lepiej będzie, jak wezmę długi prysznic, powiedział sobie.
Dan czuł się jak nastolatek czekający na ukochaną na pierwszej randce. Spacerował wzdłuż muru miniaturowej wieży kontrolnej lotniska Astro i patrzył, jak jednosilnikowy samolocik Jane wykonuje ostatni zwrot, a słońce odbija się w jego czaszy. Chłopcy z wieży powiedzieli mu, że samolot to turbośmigłowiec TBM 700: szybki, hermetyczny, z możliwością lotu na dużych wysokościach, ale o prędkości lądowania na tyle małej, że mógł lądować na małych lotniskach.
Silnik zawył, a samolot o nisko osadzonych skrzydłach wylądował lekko na betonowym lądowisku i podkołował do wieży. Dan wyłamywał niecierpliwie palce, czekając, aż klapa się otworzy i pojawi się w niej Jane. Nie bądź głupi, powiedział sobie w duchu. Przyleciała tu w interesach, nic innego. Między nami wszystko skończone, przynajmniej z jej strony.
Kiedy Jane wyłoniła się z samolotu i stanęła na skrzydle samolotu, zapomniał o wszystkim. Miała na sobie kwiecistą koszulę i dopasowane dżinsy. Dan podbiegł, by pomóc jej zejść.
— Cześć! Jak miło cię widzieć! Jane uśmiechnęła się do niego.
— Możesz mnie już puścić, Dan.
— Ach, tak. — Zdjął ręce z jej talii.
Pilot przecisnął się przez klapę i zeskoczył lekko na ziemię. Dan rzucił mu kluczyki od samochodu i machnął w stronę firmowej furgonetki zaparkowanej przy wieży kontrolnej, obok jego własnego Jaguara.
— Jakieś pięć kilometrów stąd jest motel — rzekł Dan pilotowi. — Zarezerwowałem panu miejsce. Oczywiście, wszystko na koszt firmy.
Pilot podziękował mu, skinął głową Jane i ruszył w stronę furgonetki. Dan zaprowadził Jane do Jaguara i zawiózł ją, samochodem z nowym dachem, do hangaru A.
— Nigdy tu nie byłam — powiedziała, przekrzykując wiatr.
— Wiem.
— Jak tu cicho.
— To niedziela. Większość firmy odpoczywa.
— Rozumiem.
Zbliżali się do hangaru. Dan spojrzał na Jane.
— Powinnaś zobaczyć jakiś start. Wtedy roi się tu od ludzi. — I o tym właśnie chciałam z tobą porozmawiać — rzekła nagle, poważniejąc.
Dan poprowadził ją w półmrok hangaru, a następnie schodami na górę, do swojego biura.
— Nikogo tu nie ma? — upewniła się Jane, krocząc po podeście.
— Nikogo.
Dan wiedział, że Niles Muhamed jest w hangarze B, przygotowując swój zespół do odbioru wahadłowca numer dwa, który miał przypłynąć frachtowcem do GaWeston. W okolicach jego biura cały kompleks wyglądał jednak na opuszczony.
— Ty i ja, Jane, praktycznie sami, na tropikalnej wyspie.
Jane przysiadła na krześle przy jego biurku.
— W najlepszym razie półtropikalnej.
Dan przysiadł na krześle naprzeciwko niej.
— Dokładnie tego mi trzeba, lekcji geografii.
— Dan, proszę, bądź poważny.
Dan nie miał ochoty być poważny. Chciał wziąć ją w ramiona i zatańczyć z nią walca w biurze. Ale odparł:
— Dobrze. O czym chcesz rozmawiać?
— Po Waszyngtonie krążą plotki, że przyczyną katastrofy pierwszego wahadłowca był sabotaż.
A więc o to chodzi, pomyślał Dan. Wyłącznie interesy.
— Jestem absolutnie pewien, że tak było — odparł. — Mój główny inżynier został zamordowany parę dni później i wtedy też zaaranżowali wszystko tak, żeby wyglądało na wypadek.