Dan wycierał ją najwolniej, jak potrafił, ale w końcu poszła do sypialni i sięgnęła po ubranie rozrzucone na podłodze.
Kiedy skończyła się ubierać, Dan zadzwonił do motelu i poprosił, żeby pilot Jane stawił się na lotnisku za pół godziny.
Wyszli z budynku, prosto w ciepłe i wilgotne powietrze późnego popołudnia.
— Co teraz, Jane? — spytał Dan. Zawahała się na sekundę.
— Muszę wracać do Waszyngtonu, a ty musisz uruchomić swojego satelitę.
— I do Scanwella?
— Muszę porozmawiać z kimś z FML o twojej sprawie — odparła Jane, jakby go nie usłyszała. — Nie sądzę, żeby udało mi się udobruchać NASA, ale może przynajmniej nie będą cię publicznie krytykować.
— A Scanwell? — powtórzył.
Otworzyła w Jaguarze drzwi po stronie pasażera i wsiadła. Dan obszedł samochód i zajął miejsce kierowcy, nie spuszczając z niej oczu.
Gdy uruchomił silnik, Jane rzekła:
— Jeśli przestaniesz grać na nosie FML, będzie to dla nas ogromną pomocą przy kampanii prezydenckiej Morgana.
— Nie to miałem na myśli i doskonale o tym wiesz.
Nie odpowiedziała. Dan wrzucił bieg, wycofał z parkingu i ruszył w stronę lotniska.
— Jane, o co chodzi w twoim układzie ze Scanwellem? To znaczy, gdybyśmy tylko…
— Wyszłam za niego — odparła, patrząc prosto przed siebie.
— To mój mąż.
Dan poczuł się, jakby oblano go kubłem lodowatej wody.
— Mąż? — usłyszał własny jęk.
— Prawie dwa lata temu — odparła, głosem tak bezbarwnym, jakby toczyła jakąś wewnętrzną walkę. — Jest taki zasadniczy… cóż, wtedy wydało mi się to dobrym pomysłem.
— Pieprzony skurwiel — mruknął Dan.
— Utrzymywaliśmy to w tajemnicy. Nawet nasi najbliżsi asystenci nie wiedzą. Połowa moich wpływów w Waszyngtonie by się zdematerializowała, gdyby ktoś się dowiedział, źe jestem żoną Scanwella.
Dan patrzył na drogę i ściskał mocno kierownicę.
— Zostawiłeś mnie, Dan. Pojechałeś do Japonii.
— Ale wróciłem.
— Ale nie do mnie. Wróciłeś i założyłeś firmę. Bardziej interesowałeś się kosmosem niż mną.
— A ty bardziej interesowałaś się Kongresem niż byciem ze mną.
Wreszcie odwróciła się w jego stronę.
— Ależ z nas była para kompletnych durni, prawda?
— Nadal jest. — Zastanowił się przez moment. — Czy ty go kochasz? Pewnie go kochałaś, skoro za niego wyszłaś. Ale teraz…?
— Wydawało mi się, że go kocham. Uwielbiałam go. Nadal uwielbiam. To wielki człowiek, Dan. Wielki pod wieloma względami. On…
— Och, nie musisz mi opowiadać, jaki on jest wspaniały — mruknął Dan. — Pytanie brzmi: na czym stoimy, ty i ja, tu i teraz?
Po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, tyle lat temu, Jane miała niepewny wyraz twarzy i była bliska łez.
— Nie wiem, Dan. Nie mogę się z nim rozwieść, nie teraz, kiedy startuje do Białego Domu.
— A jeśli wygra, będziesz jego Pierwszą Damą. Jezu Chryste.
Dan miał ochotę zjechać na pobocze, przedrzeć się przez gęste zarośla sięgające ramienia i rzucić się w mętną wodę pobliskiej zatoki.
— Daj mi trochę czasu, Dan — prosiła. — Pozwól mi to jakoś ozplątać. To nie jest łatwe.
— Mnie to mówisz? Jane potrząsnęła głową.
— Żałuję, że cię kocham.
— Nie mów tak.
— Nie to miałam na myśli. To nie tak.
Skręcił w małą, boczną drogę i dostrzegli szklany bąbel wieży kontrolnej, błyszczący w zachodzącym słońcu.
— Co zrobimy? — spytał Dan. — Co zrobimy, na siedem kręgów piekieł?
— Nie wiem, Dan. Jeszcze nie wiem. Muszę to przemyśleć, jakoś uporządkować sobie w głowie.
Gdy Dan zatrzymywał Jaguara w chmurze kurzu i drobnych kamyków, czuł, jak kotłuje się w nim gniew.
Jane położyła mu rękę na ramieniu.
— Bez względu na to, co się stanie, kocham cię, Dan. Pamiętaj o tym.
— I wracasz do niego.
— Wracam do mojej pracy w Waszyngtonie. Morgan jest w Austin, kiedy nie podróżuje w związku z kampanią.
— Ale będziesz z nim.
— Muszę.
— A my?
— Nie rób niczego głupiego, Dan. Uruchom swojego satelitę, ale nie drażnij FML ani nikogo innego. I nie sprzedawaj firmy Tricontinental. Ani Yamagacie.
— Tak. Dobrze.
Chciał położyć głowę na kierownicy. Albo strzelić sobie w łeb.
HOUSTON, TEKSAS
Agent specjalny Chavez nie lubił być wzywany na górę do biura dyrektora regionalnego. Jak dla Nacho, ludzie na górze mogli robić, co chcą, i bawić się w swoje drobne gierki, nie obchodziło go to. Dopóki zostawiali go w spokoju.
Tego jednak poranka on i Kelly Eamons jechali windą z własnego biura na piętro zajmowane przez kierownictwo.
— Zobacz, jakie tu mają dywany — rzekła Eamons, gdy wędrowali korytarzem w stronę gabinetu dyrektora.
— My też mamy dywany — odszepnął Chavez.
— Ale nie takie grube.
Dyrektor pracowała na tym stanowisku od niedawna; otrzymała awans i przeniesiono ją z Seattle. Była Murzynką z Filadelfii i zyskała sobie opinię nieustępliwego i wymagającego biurokraty, który przede wszystkim troszczy się o to, jak wypada wobec Waszyngtonu. Ani Chavez, ani Eamons jej dotąd nie spotkali, jeśli nie liczyć formalnej ceremonii objęcia przez nią regionalnego biura.
Rzeczywiście wygląda na twardą sztukę, pomyślał Chavez, gdy recepcjonistka wprowadziła ich do biura pani dyrektor. Niewielka osóbka wagi koguciej, siedząca za wielkim biurkiem rządowych sortów i zadziornym wyrazem jakby zasuszonej i warzy. Skórę miała barwy tak ciemnej, jak biurowe mahonio-c meble. Jej biurko było wyjątkowo schludne, praktycznie puste, jeśli nie liczyć konsoli telefonu, smukłego monitora i bezprzewodowej myszy na podkładce z emblematem FBI. Na ścianie dostrzegł jej zdjęcia w towarzystwie drużyny Philadel-phia Eagles. Nic dziwnego, że taki z niej twardziel, pomyślał Chavez, fani tej drużyny to urodzeni mordercy.
Nie wstała zza biurka, kiedy Chavez i Eamons weszli, wskazała im gestem pokryte skórą krzesła stojące przez jej biurkiem. Żadnej propozycji kawy, żadnej nieformalnej pogawędki…
— Waszyngton właśnie otrzymał prośbę o informację zLangley…
— CIA? — wtrąciła Eamons.
Dyrektor obrzuciła ją twardym spojrzeniem.
— Gorzej. Bezpieczeństwo wewnętrzne. Grube ryby chcą wiedzieć, co takiego robimy w sprawie Astro Manufacturing Corporation.
Eamons spojrzała na Chaveza, który przełączył się natychmiast w tryb sztywnego biurokraty i odparł:
— Prowadzimy dochodzenie w sprawie wypadku ze skutkiem śmiertelnym i domniemanego samobójstwa, które mogą okazać się morderstwami.
— A z jakiej jurysdykcji? — spytała dyrektor. Chavez odruchowo rozluźnił kołnierzyk.
— Hm, te wypadki mogą być powiązane z katastrofą eksperymentalnego wahadłowca Astro — odparł.
— To mógł być sabotaż — dodała Eamons.
— Sabotaż? — warknęła dyrektor. — Kto mógł to zrobić? Zanim Chavez zdołał odpowiedzieć, Eamons rzekła:
— Niewykluczone, że terroryści. Dyrektor zaplotła grube palce przed sobą.
— To wyjaśnia zainteresowanie grubych ryb. Para agentów czekała na dalsze pytania.
— I do czego takiego doszliście?
— Jak dotąd mamy niewiele — rzekł Chavez. — Mamy jeden trop, mężczyznę, który prawdopodobnie przekupywał pracownika Astro, wyciągając z niego informacje na temat działalności firmy.