Выбрать главу

— Tak — odparł Kinsky z goryczą. — Chcę wyjechać z kraju i zobaczyć kawałek świata.

Podeszła kelnerka, by przyjąć zamówienie. Kinsky poprosił o piwo pszeniczne; Chatham długo studiował butelkowane wody w menu, po czym wybrał coś z lokalnej oferty.

— Dlaczego zdecydował się pan odejść? — spytał Chatham. Próbował zadać to pytanie tak, by brzmiało sympatycznie, ale Kinsky wiedział, że po prostu go przepytuje.

Należy zawsze mówić draniom to, co chcą usłyszeć, pomyślał Kinsky. Taka jest tajemnica sukcesu wróżek, konsultantów biznesowych i ekspertów od PR-u.

— Nie mogłem już tego znieść — rzekł wolno, jakby wyławiał słowa z jakiegoś wewnętrznego zbiornika z sumieniem. — Chcą przesyłać mikrofale o mocy gigawatów w atmosferze, a ja mam przekonać świat, że wszystko jest w porządku. A nawet więcej niż w porządku — udają, że to przyjazne dla środowiska źródło energii.

Jasnobrązowe oczy Chathama zalśniły.

— Proszę mi pozwolić zabawić się przez chwilę w adwokata diabła — rzekł, pochylając się nad stołem i splatając ręce na małym, okrągłym metalowym stoliku.

— Dobrze — odparł Kinsky. — Proszę bardzo.

— Mikrofale będą przesyłane w jakieś odludne miejsce w Nowym Meksyku…

— White Sands. Kompletne zadupie.

— Astro Corporation buduje farmę anten, które mają odbierać energię przesyłaną z kosmosu.

— Tak, farmę anten odbiorczych. Jest już gotowa. Czeka, aż satelita zacznie działać.

— To federalny grunt, prawda?

— White Sands Proving Ground. Dan wydzierżawił tę ziemię pod farmę anten. Wygląda to jak las wieszaków na ubrania wbitych w ziemię. Tysiące.

— Dan?

— Dan Randolph. Szef firmy. Założyciel i dyrektor zarządzający. I szef zarządu.

Chatham ściągnął usta.

— Więc ma w rękach pełną władzę, prawda?

— Tak.

— A zatem — mówił dalej Chatham — jeśli te mikrofale są przesyłane do tak oddalonego miejsca, gdzie nikt nie mieszka, nie ma nawet bydła, ani trawy, czy komuś stanie się krzywda?

Kinsky uśmiechnął się krzywo.

— Adwokat diabła, co? Dobrze więc, nic się nikomu nie stanie, może jakimś jaszczurkom albo wężom.

— Więc w czym problem?

Kinsky zawahał się na moment. Chce, żebym myślał za niego, uświadomił sobie. Chce, żebym mu podsunął parę pomysłów, które potem wykorzysta.

Podnosząc palec wskazujący, Kinsky rzekł:

— Przede wszystkim, jeśli wyginie jakaś fauna na pustyni, jak się o tym dowiemy? Zwierzęta na pewno nikomu nie powiedzą.

— Ach. Słuszna uwaga.

— Po drugie — Kinsky uniósł drugi palec — jeśli wszyscy uwierzą, że ten satelita działa i dostają z niego gigawaty energii, zaczną budować więcej satelitów — i więcej farm anten odbiorczych na Ziemi.

Chatham pokiwał głową tak energicznie, że jego koński ogon aż podskoczył.

— A gdzie zaczną umieszczać te farmy anten? Jak najbliżej dużych miast, bo miasta są rynkiem dla energii!

— Właśnie! — przytaknął Kinsky.

— A długofalowe skutki przesyłania takich ilości energii w atmosferze dla klimatu? — spytał Chatham, coraz bardziej podekscytowany. — Czy ktoś się nad tym zastanowił?

— Dan zatrudnił paru meteorologów z jakiegoś uniwersytetu i powiedzieli, że skutki będą zaniedbywalne.

— Zaniedbywalne! Tego określenia używają właśnie dla odwrócenia uwagi.

— Jest coś jeszcze.

— Co takiego?

— Rakiety, z których korzystają — wyjaśnił Kinsky — mają silniki na paliwo stałe. Spaliny są toksyczne, na litość boską. Nadchlorek glinu, coś takiego. Nie można parkować samochodów w odległości ponad kilometra od platformy startowej, bo spaliny zżerają lakier.

— Super! To ostatnie jest naprawdę świetne. Musimy wrzucić tę informację do sieci, zacząć organizować protesty, marsze, co się da.

Kinsky poczuł ukłucie. Wyrzuty sumienia. Miał poczucie, że zdradza Dana. Ach, do diabła, pomyślał. Ten świr dopadłby Dana i tak, ze mną czy beze mnie. Ja muszę dbać o własny interes. I ta myśl o czymś mu przypomniała.

— Przez telefon wspomniał pan o honorarium dla konsultanta.

Chatham natychmiast spoważniał.

— Zgadza się. Mam w kieszeni czek gotówkowy na tysiąc dolarów. Tylko wpiszę pana nazwisko.

— Mówiliśmy o większych kwotach niż tysiąc dolarów.

— To zaledwie pierwsza rata. Będzie o wiele, wiele więcej. Sądzę, że będzie pan dla nas cennym nabytkiem, pomoże nam pan zorganizować protesty, które doprowadzą do wstrzymania projektu satelity energetycznego.

— Ale ja wyjeżdżam z kraju — rzekł Kinsky.

— A mogę spytać, dlaczego?

Rozmyślając o byłej żonie i jej adwokacie, a jeszcze bardziej o Robercie i tajemniczych postaciach, dla których pracuje, Kinsky odparł krótko:

— Sprawy osobiste.

— Ale możemy się kontaktować za pośrednictwem poczty elektronicznej?

— A może mi pan założyć nowe konto? Z nową nazwą użytkownika. Nie chcę, żeby mnie namierzono.

— Oczywiście — odparł szybko Chatham. — Nie ma problemu.

— I może mi pan przekazywać pieniądze przelewem.

— Oczywiście — powtórzył. — Gdzie tylko pan zechce.

Al-Baszyr miał wielką ochotę ujawnić swój plan Garrisonowi. Trzęsący się staruszek powinien docenić jego piękno, a może nawet zgodzić się na zabicie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Garrison często narzekał na „tego palanta z Białego Domu”.

Oparł się jednak pokusie. Garrison był Amerykaninem i choć zarządzał międzynarodową Tricontinental Oil Corporation z absolutnym brakiem patriotycznych sentymentów, jak ktoś, kto nade wszystko przedkłada zysk, to jakieś resztki narodowej lojalności mogą sprawić, że wzdrygnie się na samą myśl o planie przedstawionym przez al-Baszyra.

Muszę więc być na tyle sprytny, by zrealizować plan, a zarazem nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Nadal nie zachwyca go fakt, że teraz to ja jestem w korporacji autentyczną potęgą, i bardzo się stara, żeby nastawić najważniejszych członków zarządu przeciwko mnie. Najlepiej byłoby uczynić go częścią planu, nie ujawniając mu, co zamierzam. Musi być albo po mojej stronie, albo zostać unieszkodliwiony, nie może aktywnie występować przeciwko mnie.

Starszy pan rzadko opuszczał wieżowiec w centrum Houston, gdzie mieściła się siedziba Tricontinental. Garrison miał prywatny apartament tuż poniżej swojego gabinetu na ostatnim piętrze, olbrzymie mieszkanie wyposażone wygodnie we wszelkie możliwe gadżety, z tłumem służących. Al-Baszyr czuł się mile połechtany, gdy Garrison zaprosił go do prywatnego apartamentu na cichą kolację, a nie do biura na bardziej oficjalne spotkanie.

To znak, że zaczyna się godzić z sytuacją, pomyślał al-Ba-szyr, przynajmniej trochę. Chce się popisać, jak to wygodnie mu się żyje. I dobrze.

Apartament był urządzony z jeszcze większym przepychem, niż al-Baszyr się spodziewał. Młody kamerdyner o szerokich barach, w tradycyjnym, ciemnym garniturze, czekał na niego, gdy gładko otworzyły się drzwi prywatnej windy. Al-Baszyr znalazł się w salonie urządzonym w teksań-skim stylu, wyściełanym grubym dywanem; dwie najbardziej oddalone ściany były przeszklone, by można było podziwiać krzykliwy majestat wypełnionego wieżowcami śródmieścia Houston, w których właśnie zaczęły się odbijać barwy zachodu słońca, wiszącego jeszcze na dalekim horyzoncie. Te wszystkie dekoracje i meble są bardzo gustowne, pomyślał al-Baszyr, gdy kamerdyner prowadził go do baru z czarnego marmuru, nawet eleganckie.