— Ja go świetnie znam. To w gruncie rzeczy facet o rozdętym ego.
— Ale czy będziemy gotowi za dziesięć dni? Postukując palcem w dysk z danymi, który miał w kieszeni marynarki, al-Baszyr odparł:
— Mam tu kompletne plany satelity. Kiedy zacznie przesyłać energię na Ziemię, przejmiemy go i skierujemy wiązkę na Waszyngton.
— Potrafimy to zrobić?
— Dość łatwo. Kiedy technicy Randolpha będą próbowali ustalić, co się dzieje, skupimy wiązkę i zabijemy tysiące ludzi.
— Łącznie z prezydentem?
— Wszystko już ustalone. Randolph ma wysokie mniemanie o sobie, ale jest strasznie ufny. Typowy Amerykanin. Pomogłem mu znaleźć pieniądze na inwestycje, więc myśli, że jestem jego przyjacielem. Pokazał mi całą firmę. Oni są żałośnie naiwni.
— Jesteś pewien, że to się uda? — spytał Egipcjanin, sięgając po własną filiżankę. — Pozostali z Dziewiątki są tym dość… zatroskani.
— Powiedz im, że wszystko jest załatwione. Kiedy satelita zacznie działać, zrobimy z niego najbardziej śmiertelną broń przeciwko wrogom Allacha.
Egipcjanin uśmiechnął się i najwyraźniej trochę uspokoił. Al-Baszyr odwzajemnił uśmiech. Gdy pili mocną, gorącą, słodką kawę, al-Baszyr powtarzał sobie stanowczo: niech sobie myśli, że uderzymy w imię Allacha. Niech inni myślą, że jestem bojownikiem w walce islamu z Zachodem. Ale ja w to nigdy nie uwierzę. Religia ma swoje cele. Wykorzystaj ich wiarę, ale pamiętaj o swoim własnym celu: Tricontinental Oil i władza, przed którą ugną się całe kraje.
Panorama wieżowców Houston była równie krzykliwa, a na pewno bardziej monumentalna niż ta w Dubaju. Siedząc przy swoim biurku w budynku FBI, Nacho Chavez jadł śniadanie: właśnie odgryzł kawałek burrito, które trzymał przez serwetkę, już przesiąkniętą tłuszczem.
— To musi być al-Baszyr — powiedziała Kelly Eamons.
— A jakie masz na to dowody? — spytał.
— Ten cały Roberto pracował dla al-Baszyra — odparła Kelly, która przysiadła na najbardziej skrajnych pięciu centymetrach swojego krzesła. — Al-Baszyr nie korzystał z usług żadnych innych kierowców, kiedy był w Houston.
— No i?
— Roberto to niezły osiłek. Prawdopodobnie to on zabił Larsena.
— Tego pracownika Astro, który popełnił samobójstwo? — spytał Nacho z ustami pełnymi burrito.
— To nie było samobójstwo. Roberto go zabił.
— Udowodnij.
Eamons rzuciła mu spojrzenie swoich błękitnozielonych oczu. Ach, te rude i ich irlandzki temperament, pomyślał Nacho.
— Dobrze — odparła. — Mamy nagranie na sekretarce Larsena. Musimy sprawdzić, czy to jego głos.
Nadal odgrywając rolę adwokata diabła, Chavez odparł:
— Nie wiemy, gdzie jest, a jeśli nawet go znajdziemy, to nic na niego nie mamy, żeby go zatrzymać.
— Wyszedł za kaucją za napad.
— Lokalna sprawa. Nie nasza jurysdykcja.
— Pewnie i tak opuścił już stan i pojechał do L.A. Chavez żuł przez chwile z namysłem, po czym odparł:
— Pewnie tak.
— W takim razie jest poszukiwany, nie? Sprawa międzystanowa. To nasza jurysdykcja, nie?
Była tak prostoduszna w swoim rozumowaniu, że Chavez musiał się uśmiechnąć.
— Kelly, czy naprawdę choć przez mikrosekundę sądziłaś, że grube ryby z góry zgodzą się na polowanie na człowieka tylko z powodu oskarżenia o napad?
— Nacho, mógłbyś zadzwonić do L.A. — odparła natychmiast Eamons — i poprosić, żeby go poszukali.
— Tak, a L.A. jest na tyle małe, że znalezienie w nim jednego Latynosa to pestka.
— Przestań! Spróbować można. Według kartoteki ma tatuaże gangu. To spore ułatwienie.
Chavez odłożył resztki burrito na talerz.
— Poczekaj sekundę. Czemu ty się tak upierasz przy tym Roberto?
— Bo to on zabił Larsena. I zapewne także Tenny’ego.
— I uważasz, że jak go przyciśniemy, to wyśpiewa, kto go wynajął?
— Tak. Al-Baszyr. Ten facet to prawdopodobnie terrorysta. To on doprowadził do katastrofy pierwszego wahadłowca i wynajął Roberta do zatarcia śladów.
— Skąd wiesz?
— To między innymi do niego należał tankowiec, który eksplodował pod Golden Gate.
— A drugi tankowiec? Na Florydzie? Potrząsnęła głową.
— To była inna firma. Ale myślę, że gdybyśmy pogrzebali głębiej, jakiś ślad byśmy znaleźli.
— Może — przyznał Chavez. — Ale co z tego? Ma też udziały w Tricontinental Oil. Czy z tego powodu ma być terrorystą? Do licha, oni przecież finansują Astro Corporation i satelitę energetycznego.
Eamons milczała.
— To jest za słabe, Kelly — rzekł Chavez. — Nie mamy nic poza podejrzeniami. Żadnych dowodów.
— Nagranie.
— Tak, to może być przydatne — przyznał Chavez. — Gdybyśmy mieli Roberta i byli w stanie stwierdzić, czy to on.
— Więc spróbujmy go znaleźć! Chavez westchnął cierpliwie.
— Pewnie, mogę zadzwonić do znajomego w biurze w L. A. Ale nie sądzę, żeby coś z tego wyszło. Do licha, przecież on może być już w Hongkongu.
Eamons pokiwała ponuro głową. Słabe to, faktycznie, przyznała w duchu. Kręcimy się w kółko, próbując znaleźć Roberta. A na razie polujmy na al-Baszyra; musimy znaleźć jakiś sposób, żeby go dopaść.
KOSMODROM BAJKONUR, KAZACHSTAN
— Witamy w czyśćcu! — powiedział jowialnie Jurij Wasiliewicz Nikołajew. Miał na sobie gruby płaszcz i futrzaną czapę, która opadała mu na krzaczaste brwi. W powietrzu unosiła się para z jego oddechu.
Dwaj mężczyźni, którzy właśnie wysiedli ze staromodnego, posapującego pociągu, rozejrzeli się niepewnie. Jak okiem sięgnąć rozciągał się step: płaski i brązowy. Niebo było niesamowite, jasnobłękitne, bez jednej chmurki. Obaj nosili grube, ocieplane płaszcze; jeden miał na głowie futrzaną czapkę, drugi nie miał nic. Wiatr wiejący od jałowego stepu rozwiewał mu rzednące włosy.
— Przyjechaliście w dobrym momencie — rzekł Nikołajew, gdy złapali swoje bagaże i ruszyli w kierunku wagonu towarowego, gdzie wyładowywano sprzęt. — Piękna pogoda. Może wreszcie nadejdzie wiosna.
Nikołajew mówił po angielsku z ciężkim akcentem; byl to jedyny język, jaki rozumiała cała trójka. Dwaj pozostali prawie się nie odzywali, ciągnąc ciężkie ładunki do furgonetki, którą przyjechał Nikołajew. Nie pozwalali nikomu dotykać tych paczek, nawet rosyjskiemu kosmonaucie.
Gilly Williamson zakaszlał, wchodząc do zimnej jak lodówka furgonetki.
— Pył w gardle — rzekł przepraszającym tonem.
— Tak, dużo tu pyłu — pokiwał głową współczująco Nikołajew. Wskakując na fotel kierowcy, wskazał na niebo: — Niedługo będziemy ponad tym wszystkim.
Twarz Williamsona była jak mapa Irlandii: blada skóra, zielone oczy, jasnobrązowe włosy, które po chłopięcemu spadały mu na powieki. Ale jego twarz wyglądała staro, jakby miał więcej lat niż w rzeczywistości. Oczy miał zawsze czujne; czaiła się nich podejrzliwość. Urodzony w skąpanym we krwi Belfaście, w wieku trzech lat został sierotą i o mało sam nie zginął, gdy wybuchła bomba podłożona w samochodzie w ruchliwej dzielnicy handlowej. Kiedy osiągnął wiek studencki, był już wyszkolonym saperem pracującym dla odłamu IRA. Organizacja pomogła mu sfinansować studia, kiedy jednak zdobył dyplom inżyniera, wyjechał z Irlandii, by budować systemy elektroniczne dla dużej amerykańskiej firmy w branży lotniczej. Potem firma została wykupiona i wskutek tego przejęcia Williamsona zwolniono. A co gorsza, rutynowe badanie przed przyjęciem do pracy w innej firmie ujawniło, że ma raka płuc i nikt go nie zatrudni.