Szybko jednak przybrała poważny wyraz twarz i spytała ostro:
— Co ty tu robisz?
Dan wykonał nieokreślony gest obiema rękami.
— Nie przyjechałaś do mnie, więc ja przyjechałem do ciebie.
Zanim zadała następne oczywiste pytanie, wyjaśnił:
— W twoim biurze powiedzieli mi, że spędzasz sobotę w domu, a twoje najbliższe wystąpienie publiczne ma się odbyć w siedzibie Astro Corporation w niedzielę. Pomyślałem, że mógłbym zabrać cię na Matagordę jutro rano.
Upewniając się, czyjej pasek jest mocno zawiązany, Jane zaprowadziła Dana do wielkiego salonu.
— Przyleciałem sam — rzeki Dan. — Wylądowałem po ciemku. Na lotnisku Marietta wynająłem samochód na fałszywe nazwisko. Nikt nie wie, że tu jestem.
— Z wyjątkiem wszystkich możliwych służących — warknęła.
— Myślałem, że to wierni słudzy, od lat pracujący z poświęceniem dla rodziny — odparł cynicznie.
Jane roześmiała się na przekór sobie.
— Jesteś niepoprawny.
— Staram się.
— Cóż, skoro już tu jesteś, to może usiądziemy.
Dan podszedł do sofy, nad którą wisiał obraz Vickreya przedstawiający małą dziewczynkę stojącą pod parasolem na skąpanym w deszczu parkingu. Usiadł sztywno na pękatej poduszce. Jane zajęła fotel obok sofy, więc Daniel przesunął się bliżej niej.
— Chcesz coś do picia? — spytała.
— Masz może armaniak?
Jane zawołała Tómasa i poprosiła go, żeby przyniósł jej tequilę z sypialni.
— Czy mamy jakiś… — zwróciła się do Dana — …jak to się nazywało?
— Armaniak.
Szare brwi Tómasa uniosły się o milimetr.
— Poszukam w barze, proszę pana. Kiedy Tómas odszedł, Jane spytała:
— Na Boga, co też skłoniło cię, żeby tu przylecieć w taką noc?
— Chciałem się z tobą zobaczyć. Próbowała obrzucić go groźnym spojrzeniem.
— Dan, to co się stało ostatnim razem…
— …było cudowne.
— Jestem mężatką, Dan.
— Ale go nie kochasz. Kochasz mnie. Zmarszczyła brwi.
— I dlatego musimy coś z tym zrobić.
Tómas wrócił, niosąc kolorową ceramiczną tacę, na której stalą teąuila Jane i trzy butelki.
— Niestety, przykro mi, ale nie mamy armaniaku. Może coś z tego się nada?
Dan przyjrzał się etykietom i znalazł butelkę El Presi-dente.
— To może być — rzekł.
Tómas nalał mu odrobinę brandy i wyszedł. Dan pociągnął łyk, po czym rzekł:
— Miałem ruozieję. że zabiorę cię aa Matagordę jutro. Po co czekać do niedzieli?
— Mam jutro mnóstwo zajęć — skłamała Jane. — Potem twoja ceremonia w niedzielę rano, a następnie muszę lecieć do Los Angeles na spotkanie przedwyborcze Morgana, w niedzielny wieczór. W poniedziałek wracam do Waszyngtonu na obchody Dnia Pamięci na cmentarzu Arlington.
— Rzeczywiście masz mnóstwo zajęć w weekend — przyznał Dan. — Obchody Dnia Pamięci będą przy Grobie Nieznanego Żołnierza?
— W poniedziałek po południu. Prezydent też tam będzie.
— Oczywiście. Ale czy ty musisz tam być? Jane zignorowała pytanie.
— Mówiłeś, że masz dla mnie niespodziankę.
— Tak.
— Co to ma być?
— Gdybym ci powiedział, nie byłaby to niespodzianka. Jane przez chwilę wpatrywała się uważnie w jego twarz.
— Nie polecę z tobą, Dan. Będę w niedzielę rano z Morganem i resztą VIP-ów.
— Przyzwoitki — mruknął.
— Nie potrzebujesz przyzwoitki — rzekła gorąco. — Potrzebujesz dozorcy.
Dan zaśmiał się.
— Tak, pewnie tak.
Jane odezwała się poważnym tonem.
— Dan, nic z tym nie zrobimy. Nie mogę ryzykować niczego, co mogłoby zaszkodzić kampanii Morgana. Na litość boską, zaraz przed rozpoczęciem konwencji chcemy ogłosić, że jesteśmy małżeństwem.
— Dobrze. A jak go już wybiorą i bezpiecznie osadzą w Białym Domu, rozwiedziesz się z nim.
— Bądź poważny.
— Jestem poważny — odparł. — Gdy mówię o tobie, jestem poważny.
Milczała przez dłuższą chwilę. Dan wstał z kanapy, podszedł do niej, pochylił się i pocałował ją. Odepchnęła go.
— Śpisz w gościnnej sypialni.
— Jasne — odparł. Oboje wiedzieli, że to się nie uda.
Wysoko nad Oceanem Atlantyckim al-Baszyr przeciągnął się w łóżku. Jedną z zalet czarterowania prywatnego samolotu jest fakt, że człowiek nie musi całą noc siedzieć w niewygodnym rozkładanym fotelu regularnych linii lotniczych.
Spędził cały dzień w swojej willi na szczycie wzgórza,| niedaleko Marsylii, sprawdzając prowizoryczną stację kontrolną, którą zainstalowali jego pomocnicy. Większość sprzętu była dość stara, prawie zabytkowa, ale al-Baszyr pocieszał się, że powinna działać bez problemu. Oczywiście, taki sprzęt nie spełniałby standardów NASA, ale do wykonania zadania wystarczy. Część była ukradziona, większość wynajęta od Rosjan. Od łat działała doskonale. Technicy będą mogli szybko rozmontować sprzęt i po ich pracy nie zostanie nawet ślad, na który mogłyby wpaść zachodnie służby szpiegowskie.
Podczas pośpiesznej kontroli stacji al-Baszyr ledwo rzucił okiem na piękne wybrzeże Morza Śródziemnego. Dotarł do Marsylii, kazał technikom zademonstrować sprzęt i błyskawicznie poleciał z powrotem do Teksasu. Przez całą podróż miał zegarek ustawiony na czas środkowoamerykański.
Gdy zasypiał, ukołysany spokojnym pomrukiem silników, marzył o tym, by w jego łóżku znalazła się April. Będzie zachwycona, jak zabiorę ją prywatnym samolotem do Francji. I chętnie mi to wynagrodzi.
LANGLEY, WIRGINIA
Dyrektor CIA nie był zadowolony, że musi przyjść do biura w sobotę przed długim weekendem.
— Dobrze, że chociaż Orioles nie grają w mieście — mruknął ponuro do swoich asystentów, zajmując miejsce przy długim wypolerowanym stole.
Razem z nim w sali konferencyjnej znajdowały się jeszcze trzy osoby, w tym dwie kobiety. Długie okna, które ciągnęły się przez całą ścianę, zasłonięto grubymi kotarami. Klimatyzacja pracowała tak intensywnie, że dyrektor poczuł chłód nawet w marynarce z kamizelką. Całą ścianę frontową zajmował nowoczesny ekran, na którym teraz widniała mapa świata.
Jedna z kobiet, ważny analityk z biura w Azji, zajęła fotel po prawej stronie dyrektora i postukała w klawiaturę przyniesionego ze sobą laptopa. Na ekranie pojawiło się ziarniste, robione z daleka zdjęcie frachtowca w porcie.
— Nasi ludzie z Singapuru — zaczęła — donieśli o transporcie broni i materiałów wybuchowych, który przybył zeszłej nocy.
— Skąd? — spytał dyrektor.
— Z Kalkuty, jeśli wierzyć dokumentom przewozowym.
— A jak pani sądzi?
— Namiar satelitarny sugeruje, że frachtowiec wypłynął z Szanghaju.
Dyrektor zaczął się kiwać w fotelu.
— Chińska broń. Cholera.
Mężczyna siedzący naprzeciwko kobiety analityk pracował w biurze wywiadu satelitarnego.
— Być może jest przeznaczona dla partyzantów w Birmie — wtrącił.