Wysuwając podwozie dwupłatu i wyrównując lot nad lądowiskiem, Dan podjął decyzję. Wahadłowiec zostanie ustawiony na platformie i będzie gotowy, w razie gdyby się coś stało. To oznacza, że ekipa startowa będzie musiała pracować dziś i przez resztę weekendu. Kontrolerom finansowym Garrisona to się nie spodoba.
Koła samolotu dotknęły betonu z piskiem i jękiem, jaki wydaje guma. Dan dotoczył się do samego końca lądowiska i zastanawiał się. Jeśli przygotujemy wahadłowiec do startu i przytrafi się jakaś usterka, przynajmniej reporterzy będą mieli start do sfilmowania. A więc wydamy trochę więcej pieniędzy Garrisona.
Było prawie południe, kiedy przecisnął się przez drzwi świeżo pomalowanego centrum kontroli lotów. Lynn Van Buren stała pośrodku milczących w napięciu techników; na widok Dana kroczącego w jej stronę między konsolami zdjęła z głowy słuchawki.
— Jak dobrze, że jesteś — zawołała, a na jej policzkach pojawiły się dołeczki od uśmiechu. — Już mieliśmy zaczynać bez ciebie.
— Zatrzymały mnie ważne sprawy — mruknął. Lynn obrzuciła go wzrokiem od stóp do głów.
— Na Boga, szefie, twoje ciuchy wyglądają, jakbyś w nich spal.
Dan zarechotał demonicznie.
— Tego akurat w nich nie robiłem.
— Szczęściara z niej.
— Analizujemy moje życie seksualne czy uruchamiamy satelitę? — odparł, próbując brzmieć groźnie.
— Wszystko gotowe i działa, szefie. Wszyscy na stanowiskach. Nawet pan al-Baszyr wpadł. — Wskazała Tunezyjczyka, który siedział przy jednej z konsoli, ze słuchawkami na ciemnych włosach. Dan poczuł, jak twarz ściąga mu się w grymas. Al-Baszyr wtyka nos wszędzie, zżymał się w duchu, po czym pomyślał: to twój kurek z forsą, musisz go jakoś znosić.
Wydawało się, że wszystko działa, jak trzeba, a przynajmniej takie wrażenie odniósł Dan. Technicy tkwili przy konsolach i zajmowali się swoimi sprawami, ekrany pulsowały danymi i obrazami.
Podszedł do konsoli, przy której siedział al-Baszyr, i postukał go w ramię. Al-Baszyr wyglądał przez sekundę na zaskoczonego, po chwili jednak odprężył się i uśmiechnął.
— To niesamowite — oznajmił. Dan pokiwał głową.
— Rzeczywiście.
Coś w oczach al-Baszyra zaniepokoiło Dana. Było tam coś więcej niż oczekiwanie, coś więcej niż ekscytacja. Oczy tego człowieka jarzyły się, jakby zaraz miał odnieść osobisty tryumf.
— Nie dotykaj żadnych przycisków — usłyszał Dan swój ostrzegawczy głos.
Al-Baszyr uprzejmie zachichotał.
— Nie martw się. Ta twoja Van Buren odłączyła sterowanie od tej konsoli. Jestem tylko biernym widzem, niczym więcej.
Wyraz jego oczu podpowiedział jednak Danowi, że chodzi o coś więcej.
Dan przeprosił al-Baszyra i wrócił do Lynn Van Buren, stojącej na środku przejścia między konsolami.
— Chcę, żeby wahadłowiec znalazł się na platformie, gotowy do startu. Natychmiast.
— Teraz? — prychnęła.
— Teraz. Dziś po południu. Ściągnij Gerry’ego Adaira i dziwaków od konserwacji i powiedz im, że mają się przygotować do natychmiastowego startu.
— Ale po co? Co się…
— Dziś jest sobota — rzekł Dan i wycelował w Lynn palec wskazujący dla podkreślenia wagi swoich słów. — Jutro wielkie święto: włączamy satelitę na oczach wszystkich VIP-ów, tak?
Lynn skinęła głową, nadal zdumiona jego uporem.
— Jeśli dzisiaj coś pójdzie nie tak, jeśli coś sknocimy podczas jutrzejszej ceremonii, chcę, żeby załoga była na miejscu, w razie gdyby trzeba było lecieć i naprawiać ptaszka. Zrozumiano?
W oczach Van Buren pojawiło się zrozumienie.
— Och. Rozumiem. Ale jak dotąd wszystko szło świetnie…
— Prawo Murphy’ego, Lynn. Jeśli coś pójdzie nie tak, jak trzeba, chcę, żebyśmy byli w stanie to naprawić. I to już.
— Z całym szacunkiem, szefie, nie sądzę, żeby to było konieczne.
— Ale chcę, żeby to zrobiono.
— To będzie piekielnie kosztowne.
— Zróbcie to! — warknął Dan. — Chrzanić pieniądze. Chcę się przygotować na każdą ewentualność. — Na jego ustach zagościł mały uśmieszek. — Poza tym będą mieli fajny materiał do nakręcenia, wahadłowiec na rakiecie nośnej wygląda tak seksownie.
— Dobrze — rzekła niechętnie. — Będziemy musieli ściągnąć jak najszybciej ciekły tlen i wodór. Policzą nam po najwyższych stawkach, wiesz o tym.
— A niech liczą — mruknął Dan. — To pieniądze Garrisona. Lynn Van Buren podeszła do środkowej konsoli i podniosła słuchawkę telefonu. Po paru minutach wróciła do miejsca, gdzie stał Dan, z rękoma założonymi na piersi.
— Dobrze. Adair i ekipa dostaną pieniądze za nadgodziny i pieniądze za lot, jeśli ptaszek pójdzie w górę.
Dan chrząknął.
— Wyłącznie w sensie technicznym, szefie — rzekła Van Buren, zakładając słuchawki na swoje mysie włosy. — Wyłącznie w technicznym.
Szybko wykonali test końcowy. Technicy zgłaszali, jeden po drugim, że podsystemy, które monitorują, są gotowe. To prosta maszyna, powtarzał sobie Dan, gdy technicy sprawdzali wszystko po kolei, zgodnie z listą. Praktycznie żadnych części ruchomych. Ale dużo elementów. I wiele z nich może się zepsuć.
Ostatnim elementem na liście była stacja anten odbiorczych. Van Buren zadzwoniła do White Sand, przykładając słuchawkę do ucha.
— Farma anten odbiorczych gotowa do pracy — rzekła. Dan oblizał usta.
— Dobrze, do roboty.
Lynn wskazała gestem główną konsolę. Nie było przy niej nikogo.
— Pomyślałam, że chciałbyś nacisnąć guzik, szefie. Dan zawahał się, po czym potrząsnął głową.
— Nie, Lynn. To twoje zadanie. Nie chciałbym ci go odbierać.
Jej brwi uniosły się w górę.
— Jesteś pewien?
— Ty powinnaś to zrobić — odparł Dan, zaskoczony własnym zabobonnym strachem, który kazał mu trzymać ręce w kieszeniach spodni.
Van Buren nie była przesądna.
— Doskonale. — Już głośniej, żeby wszyscy stłoczeni w pomieszczeniu mogli ją usłyszeć, rzekła: — Na mój znak zaczynamy odliczanie, pięć sekund! Start!
Dan wiedział, że w White Sands też ją słyszą.
— Trzy… dwa… jeden.
Van Buren pochyliła się i teatralnym gestem wcisnęła czerwony guzik uruchamiający satelitę.
— Sekcja jeden, start — rzekł jeden z techników.
— Sekcja dwa, pełna moc.
— Sekcja trzy, wszystko gra.
Pięćdziesiąt paneli słonecznych, jeden po drugim, zaczęło przetwarzać energię słoneczną w elektryczność.
— Inwertory, start.
— Magnetron jeden, start.
— Magnetron dwa…
Magnetrony przetwarzały prąd elektryczny na mikrofale.
— Antena, start.
Antena była podzielonym na sekcje metalowym pudłem długości ponad kilometra, które skupiało wiązkę mikrofal i wysyłało ją na Ziemię.
Dan uświadomił sobie nagle, że nie pamięta, czy na liście kontrolnej znalazł się punkt, w którym sprawdzono, czy antena nadawcza jest prawidłowo wycelowana w farmę anten odbiorczych. Musi być, powiedział sobie. Naprowadzają ją za pomocą wiązki laserowej. Jeśli wysunie się poza farmę anten, magnetrony automatycznie się wyłączą. Nie przypominał sobie jednak, czy ktokolwiek sprawdził ustawienie anten.
— White Sands odbiera energię! — wrzasnęła nagle Lynn.1 Dan popędził do konsoli, na której wyświetlano dane przesyłane z White Sands. Pochylając się nad siedzącym tam technikiem, Dan dostrzegł, że krzywa mocy rośnie prawie dokładnie tak jak w prognozach. Pięćset megawatów. Tysiąc. Dan poczuł skurcz w żołądku. Czuł, że serce bije mu tak mocno, jakby miało rozerwać mu żebra. Dwa gigawaty. Cztery. Sześć.