— Dziesięć gigawatów! — zawołała Van Buren, najgłośniej jak umiała. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć. Dan złapał swoją główną panią inżynier i zaczął z nią tańczyć w przejściu między konsolami. Technicy podrzucali słuchawki w powietrze.
— Otwórzcie szampana! — zawołał ktoś. Dan pomachał rękami i wrzasnął:
— Żadnego szampana, dopóki nie popracuje przez pół godziny! Wtedy go wyłączymy i pójdziemy do hangaru A na szampana!
A ciszej rzeki do Van Buren:
— Chcę, żeby wahadłowiec znalazł się na platformie startowej gotowy do lotu.
— Nie będzie potrzebny — odparła z przekonaniem.
— Mam nadzieję, że się nie mylisz — rzekł — ale chcę, żeby i tak był gotów.
I wtedy zauważył, że al-Baszyr siedzi z telefonem komórkowym przyciśniętym do ucha i szybko coś mówi, w hałasie wywołanym zaimprowizowaną fetą.
BAJKONUR, KAZACHSTAN
Było po trzeciej rano, gdy furgonetka wioząca Nikołajewa, Williamsona i Buczacziego zatrzymała się u stóp wieży wyrzutni. Trzej mężczyźni wypełzli z furgonetki na stalowe podłoże, każdy w niezgrabnym, wielkim pomarańczowym skafandrze kosmicznym, z podniesionymi szybkami kulistych hełmów. Otoczyło ich kilkunastu techników w połatanych płaszczach i skórzanych pilotkach. Wielka rakieta Proton wznosiła się nad nimi, oświetlona rzęsiście wielkimi reflektorami; z jej górnego stopnia unosiła się lodowata, biała para.
— Najbardziej niezawodna rakieta na świecie — oznajmił radośnie Nikołajew. — Latanie nią jest bezpieczniejsze niż prowadzenie samochodu.
Williamson skrzywił się. Nie podobała mu się udawana jowialność Rosjanina.
— W takim razie chodźmy — mruknął, ruszając w stronę otwartej klatki windy.
Buczaczi, drżąc z zimna nawet w grubym skafandrze, ponuro powlókł się za nim. Gdy winda zaskrzypiała i ruszyła powoli do góry, Nikołajew spytał:
— A słyszeliście o chorobie czerwonych rąk? Oczy Buczacziego otworzyły się szeroko.
— O co chodzi?
Nikołajew wyjaśnił, że dawno temu, w Związku Radzieckim, kosmonauci — goście z innych krajów komunistycznych — mogli latać na pokład stacji Salut i przebywać tam przez parę dni. Kiedy węgierski kosmonauta wrócił na Ziemię po tygodniu na orbicie, lekarzy zaniepokoiły jego czerwone ręce. Bali się jakiejś strasznej kosmicznej zarazy i nie wiedzieli, co z tym zrobić.
— I wreszcie jeden z lekarzy pyta Węgra, co się stało — mówił dalej Nikołajew. — A Węgier mówi: „Nic dziwnego, że mam czerwone ręce. Byłem gościem na radzieckiej stacji kosmicznej. Za każdym razem, jak chciałem czegoś dotknąć, Rosjanie dawali mi po łapach”.
Nikołajew roześmiał się serdecznie, Buczaczi uprzejmie się uśmiechnął, a Williamson się skrzywił.
— Rozumiem — rzekł Buczaczi, gdy winda zatrzymała się na najwyższym poziomie. — Jesteśmy gośćmi na pokładzie i nie wolno nam niczego dotykać.
— Bo jak nie, to też będziecie mieli czerwone ręce — ostrzegł ich Nikołajew, nadal się śmiejąc.
Na najwyższym poziomie czekało na nich jeszcze sześciu techników. Wiał przenikliwy, lodowaty wiatr. Niebo było ciemne i rozgwieżdżone. Williamson obrócił się dookoła, szukając wzrokiem jednej gwiazdy, która byłaby jaśniejsza i wisząca nisko nad horyzontem. Nie dostrzegł jej. Oczywiście, pomyślał. Jest na drugim końcu świata.
Dwóch techników ujęło go za ramiona i podprowadziło do luku statku Sojuz TMA. Williamson ćwiczył to setki razy w symulatorze, ale teraz było jakoś inaczej; zahaczył obutą stopą o brzeg włazu i byłby upadł na kolana, gdyby technicy go nie podtrzymali. Podnieśli i wstawili do włazu, nogami do przodu.
W środku statku kosmicznego było ciasno jak w puszce sardynek. Zżymając się w duchu na sztywny skafander, Williamson przepełzł nad dwoma leżankami i niezgrabnie wsunął się na najdalszą; gdy się pochylał, uderzył hełmem w jakąś skrzynkę z elektroniką.
Nikołajew wsunął się obok niego, tak blisko, że stykali się ramionami.
— Na orbicie będzie łatwiej — rzekł z przekonaniem Rosjanin. — W nieważkości ta trumna robi się obszerniejsza. Sami zobaczycie.
Buczaczi wpełzł do środka z wahaniem. Nadal układał się na leżance, gdy technicy zamknęli klapę.
Zaczęło się, pomyślał Williamson. Stąd już nie ma ucieczki.
Nikołajew poprawił mikrofon w hełmie i zaczął gawędzić z kontrolerami po rosyjsku. Po kilku minutach oznajmił:
— Zamknijcie hełmy.
Opuścił szybkę w hełmie i zatrzasnął go. Williamson i Buczaczi zrobili to samo.
— A teraz czekamy — rzekł Nikołajew, głosem stłumionym przez hełm. Jego beztroski nastrój gdzieś się ulotnił. Williamsonowi wydało się, że jest absolutnie poważny.
Williamson uświadomił sobie, że przydałoby się pójść do toalety. W skafandrze była odpowiednia rurka, ale nie wiedział, czy właściwie ją podłączono. Ponurzy technicy, którzy pomagali mu wpakować się w skafander, nie zwracali uwagi na takie drobiazgi. Czy dojdzie do jakiegoś krótkiego spięcia, jeśli coś przecieknie? Williamson uznał, że nie będzie próbował i wytrzyma.
Usłyszał zgrzyty i pomruki. Ciekawe, czy to zaczynają pracować pompy, zastanowił się. A może coś się zepsuło. Ciasny, gorący metalowy sarkofag zaczął wibrować jak kamerton.
— Jeszcze dziesięć minut — oznajmił Nikołajew. Kolejne huki i zgrzyty. Metal się rozszerza, pomyślał Williamson. A może kurczy. Przez chwilę wydało mu się, że słyszy wycie wiatru na zewnątrz. Burza nadchodzi?
— Pięć minut — rzekł Rosjanin. — Odtąd wszystko działa automatycznie.
Wielka rakieta budziła się do życia. Pompy szumiały, rury dygotały, światełka na tablicy kontrolnej znajdującej się dziesięć centymetrów od ich twarzy zamigały i zapaliły się. Williamson dostrzegł, że przeważnie są zielone. Na ekranie pojawiły się jakieś siatki, wykresy i kolorowe krzywe.
Nikołajew pokręcił pokrętłem pod ekranem, ale nie widać było żadnego skutku.
Williamson i Buczaczi mieli w skafandrach radia, ze słuchawkami wbudowanymi w hełmy. Nikołajew jednak nie zadał sobie trudu, żeby je podłączyć.
Kosmonauta powiedział coś szybko po rosyjsku, po czym uśmiechnął się radośnie i pokiwał głową w przezroczystym hełmie.
— Da, da! Da swidanija!
Williamson wiedział, że po starcie łączność z Bajkonurem urwie się całkowicie.
Coś eksplodowało. Przez ułamek sekundy Williamson myślał, że rakieta wybuchła i zaraz zginą. Potem poczuł, jakby olbrzymia, niewidzialna dłoń przycisnęła jego klatkę piersiową tak, że ledwo oddychał. Ręce miał zbyt ciężkie, by podnieść je z podłokietników. Czując ból i przerażenie, zdołał jednak obrócić głowę w stronę Nikołajewa. Twarz Rosjanina wyglądała, jakby ktoś przejechał po niej niewidzialnym żelazkiem.
Hałas i wibracje były przerażające. Williamson nie wi-, dział Buczacziego, który leżał po drugiej stronie Rosjanina. Nacisk wzmógł się i nagle Williamson przestał panować nad pęcherzem. Usłyszał jęk i zastanawiał się, czy to jego własny znękany głos, czy Buczacziego.
Naraz wszystko ustało.
Po prostu ustało. Ani śladu wibracji, hałasu, ucisku. Williamson dostrzegł swoje ramiona, unoszące się z podłokietników, a potem obrócił głowę w stronę Nikołajewa i opanowała go taka fala mdłości, że aż łzy stanęły mu w oczach. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
— Nieważkość — oświadczył radośnie Nikołajew. — Za czterdzieści pięć minut połączymy się z rakietą transferową.