— Wyślij parę samochodów na przystań — zwrócił się do O’Connella — i powiedz kierowcom, żeby pilotowali przyjeżdżających gości boczną drogą. Niech wjeżdżają tylną bramą.
— Wtedy będą przejeżdżali koło lądowiska — rzekł zatroskany O’Connell.
— Nic nie szkodzi. A nawet pomoże. Niech mają się na co pogapić, zanim zaparkują przy centrum kontroli lotów. Ekipy telewizyjne będą zachwycone.
— Nie wiem, czy mamy tylu ludzi.
Dan westchnął. Stara wymówka biurokratów: potrzebuję więcej ludzi.
— Ściągnij, kogo się da. Stawka jak za pracę w święto. Zadzwoń do policji stanowej, na litość boską.
— Dobrze — odparł O’Connell i rozchmurzył się. — Zrobi się, szefie.
Tuż za ogrodzeniem z siatki otaczającym tereny Astro Rick Chatham wydawał polecenia ochotnikom. Większość miała profesjonalnie wydrukowane transparenty: czerwone, białe i niebieskie:
— Kiedy wozy transmisyjne pojawią się na drodze — wyjaśniał, machając wyciągniętą ręką — musicie je otoczyć i machać transparentami kierowcom, żeby zwolnili i zatrzymali się.
— Możemy się położyć na drodze — zaproponował otyły, łysiejący mężczyzna w szortach khaki. — Będą musieli się zatrzymać.
— Jeśli to będzie konieczne, tak zrobimy — zgodził się Chatham. — Zmuście ich, żeby się zatrzymali i uruchomili kamery.
— Świat musi zobaczyć, że tu jesteśmy!
— Otóż to — rzekł Chatham. — Musimy uświadomić światu, że to, co próbują robić ci kapitaliści, jest złe. Kradną energię ze Słońca i przesyłają ją na Ziemię za pomocą potężnej wiąz-1 ki mikrofal. Zagrażają równowadze w przyrodzie i szkodzą środowisku.
— Musimy ich powstrzymać! — krzyknęła zapalczywie jakaś kobieta.
— Pamiętajcie, że znajdujemy się na terenach stanowych — krzyknął Chatham najgłośniej, jak potrafił. — Mamy prawo tu przebywać, a jeśli spróbują nas usunąć, to oni złamią prawo, nie my.
Po drugiej stronie stało czterech nieuzbrojonych strażników ochrony z niepewnymi minami. Nie mieli broni, ale każdy miał przypięty na biodrze naładowany paralizator dla bydła. Piąta osoba, funkcjonariuszka z paskami sierżanta na rękawach, ze zmarszczonym czołem przyglądała się grupie ochotników zbierających się przy bramie.
Kiedy Chatham skończył swe małe przemówienie, funkcjonariuszka zawołała do niego:
— Czy mogę z panem przez chwile porozmawiać? Chatham podszedł w jej stronę i oparł się jedną ręką o ogrodzenie z siatki.
— Macie prawo demonstrować — oznajmiła — po waszej stronie ogrodzenia.
— Wiem — odparł Chatham. — Takie jest prawo.
— Właśnie. Jeśli jednak wasi ludzie spróbują wejść na teren prywatny, kiedy otworzymy bramę, będzie to wtargnięcie, a mamy specjalne rozkazy co do postępowania w takim przypadku.
Chatham uśmiechnął się do niej leniwie.
— Cała wasza piątka? I jak niby chcielibyście nas zatrzymać? Mam tu ponad sto osób.
— Zaraz przyjedzie oddział policji stanowej. Pierwszym promem — rzekła sierżant. — A jeśli ktoś z was wetknie w bramę choć palec u nogi, osobiście rozwalę mu łeb.
I posłała mu słodki uśmieszek.
Asim al-Baszyr zjechał wynajętym mercedesem z promu i przejechał koło rzędu samochodów, które najwyraźniej czekały na wjazd na parking. Za nim zjechała na ląd długa, czarna limuzyna z herbem Teksasu, a za nią telewizyjny wóz transmisyjny najeżony antenami. Al-Baszyr dostrzegł, że jeden z samochodów zajechał drogę limuzynie. W lusterku wstecznym obserwował, jak młody mężczyzna wysiada z samochodu i zaczyna rozmawiać z szoferem. Wóz transmisyjny zatrzymał się za limuzyną. Kierowcy kolejnych samochodów nacisnęli klaksony.
Zastanawiając się, o co w tym wszystkim chodzi, al-Baszyr przycisnął pedał gazu i popędził główną drogą w stronę siedziby Astro. Zauważył, że limuzyna jedzie za nieoznakowanym samochodem i skręca w boczną drogę, a wóz transmisyjny za nią.
Zbliżając się do kompleksu Astro, al-Baszyr dostrzegł, że jakaś grupa ludzi blokuje drogę. Zwolnił i dostrzegł, że większość ma kolorowe transparenty. Demonstranci, pomyślał. Ekologiczni fanatycy, próbujący odciąć dostęp do bramy.
Al-Baszyr wiedział, jak sobie radzić z demonstrantami. Zwolnił, jechał teraz kilkanaście kilometrów na godzinę, nie zatrzymując się. Machali transparentami przed nim i coś wrzeszczeli, ale dzięki doskonałemu wyciszeniu luksusowego samochodu nie słyszał nic. Cały czas uśmiechnięty, przejechał przez rozwścieczony tłum. Ochrona Astro otworzyła bramę i wtoczył się na teren firmy. Nikt z demonstrantów nie próbował nawet przejść przez bramę, a kobieta w mundurze sierżanta zasalutowała mu, gdy przyspieszył, przejeżdżając koło niej.
Al-Baszyr zaśmiał się do siebie, jadąc w stronę hangaru. A gdybyśmy tak skierowali wiązkę mikrofal akurat w to miejsce? Gdybyśmy upiekli naszych demonstrantów na miejscu? Jakie to poetyckie! I jaka to byłaby sensacja!
Szybko jednak nakazał sobie powagę. Masz na oku poważniejsze ofiary niż banda obszarpańców próbujących uszczęśliwić innych na siłę, powiedział sobie. A poza tym, nie chcesz przedwcześnie zrobić krzywdy Danowi Randolphowi. To on jest prawdziwym wrogiem. I to on musi umrzeć, a jego satelita musi zostać zniszczony wraz z nim, jeśli mamy wygrać. Ale dopiero wtedy, gdy uderzymy. Randolph musi pozostać przy życiu do chwili, aż obróci się przeciwko niemu gniew ludzi; którym zabijemy prezydenta.
I wtedy pomyślał o April. Przecież jej też nie chcesz skrzywdzić, przypomniał sobie. Jutro o tej porze będzie lecieć z tobą do Marsylii. Tam będzie o wiele bardziej bezpieczna niż tu, kiedy tłumy zaczną zrównywać to miejsce z ziemią.
ORBITA OKOŁOZIEMSKA
Williamson czuł, jak jego żołądek skręca się w mdłościach, i miał wrażenie, że głowę wypełniono mu zasmarkanymi chusteczkami. Próbował leżeć bez ruchu, przypięty do leżanki w rakiecie Sojuz. Jak trzy ciała wciśnięte do metalowej trumny, pomyślał. Rosjanin powiedział, że w zerowej grawitacji statek będzie robił wrażenie większego, ale i tak miał wrażenie, że siedzi w trumnie.
— Wszystko gra? — spytał Nikolajew.
Zanim Williamson zastanowił się, co chce mu odpowiedzieć, Buczaczi jęknął:
— Chyba umieram. Nikołajew zaśmiał się.
— Nie, nie umierasz. Teraz może i chciałbyś, ale za parę godzin będzie lepiej. Kiedy połączymy się z rakietą transferową, wydobrzejesz na tyle, że będziesz mógł wstać i poruszać się po statku.
Williamson zauważył, że głos Nikołajewa dobiega ze słuchawek w zamkniętym hełmie. Rosjanin podłączył ich do interkomu.
— Wszystko gra — zapewnił Nikołajew, wskazując odzianą w rękawicę dłonią krzywe na wyświetlaczu przed nimi. — Jesteśmy na kursie na rakietę transferową. Za dwie godziny i jedenaście minut przenosimy się do statku, który będzie na nas czekał, a potem lecimy na satelitę. Wy wychodzicie na zewnątrz i robicie, co macie zrobić, ja na was czekam.