Dan potrząsnął głową.
— Nie ma tam kamer. To dodatkowy, zbędny wydatek.
— A NASA albo siły powietrzne? Dan skrzywił się.
— Nie jesteśmy przedsięwzięciem rządowym, więc odsunęli się od nas. Może jakaś sieć telewizyjna włączy swojego satelitę i zobaczymy z niego obraz, ale ich kamery są wycelowane raczej w Ziemię. Nie mogliśmy od nich wydobyć żadnych obrazów nawet wtedy, gdy roztrzaskał się pierwszy wahadłowiec. Scanwell potrząsnął głową.
— Wydaje mi się, że powinien być jakiś obraz z satelity.
— Proszę to im powiedzieć — odparł Dan, wskazując na reporterów i w duchu dodał: może coś się zmieni, jak znajdziesz się w Białym Domu.
Poza normalnymi słuchawkami, Van Buren miała przypięty do bluzki malutki mikrofon przenośnego wzmacniacza, tuż poniżej nieodłącznego sznura pereł. Sięgnęła do przełącznika ukrytego pod paskiem spódnicy i włączyła urządzenie. Salę wypełnił upiorny pisk sprzęgającej się aparatury.
— Bardzo przepraszam — rzekła Van Buren i pokręciła przy zasilaczu. — Czy wszyscy mnie słyszą?
Przez tłum przetoczył się pomruk potwierdzenia. Niektórzy widzowie podnieśli ręce jak dzieci w szkole.
— Dobrze. Świetnie — rzekła Van Buren. Wskazała na wielki zegar na ścianie i oznajmiła: — Zaraz zaczynamy odliczanie. Za dwie minuty satelita zacznie przesyłać energię na farmę anten… to znaczy anten odbiorczych w White Sands.
Jak w sylwestra, pomyślał Dan. Wszyscy patrzą na wielki zegar i jego powoli przesuwającą się drugą wskazówkę. Van Buren wyłączyła wzmacniacz. Dan wiedział, że wraz z technikami sprawdzają po raz ostatni ogniwa słoneczne, inwertory, magnetrony, antenę nadawczą, anteny odbiorcze.
Ludzie zaczęli głośno liczyć sekundy.
— Trzydzieści… dwadzieścia dziewięć…
Dan przypomniał sobie nagle stary dowcip o pierwszym całkowicie automatycznym samolocie: komputer samolotu przemawia do pasażerów syntetyzowanym głosem i zapewnia ich, że cały lot będzie przebiegał pod doskonałą kontrolą. Przemowa kończy się słowami: „Nie ma możliwości awarii… awarii… awarii…”
— Piętnaście… czternaście… tezynaście…
Moje całe życie zależy od tego, pomyślał Dan. Jeśli to nie zadziała, jestem skończony. To koniec.
— Osiem… dziewięć…
Pochylił się lekko, by spojrzeć na stojącą obok Scanwella Jane. Ona też nie spuszczała oczu z zegara. Dłonie zacisnęła w pięści. Dla niej także dużo to znaczy. Z mojego powodu czy Scanwella?
— Przesyłamy energię! — krzyknęła Van Buren.
Na animowanym obrazie na ekranie ściennym pojawiła się nieprzerwana zielona linia biegnąca od satelity do farmy anten w White Sands. Ktoś wzniósł kowbojski okrzyk. Inni wiwatowali. April podskoczyła i zarzuciła Danowi ręce na szyję. Zdziwiony, objął ją w pasie.
— Dziesięć gigawatów na linii! — krzyknęła Van Buren. — Wszystkie systemy działają!
Do ogólnej radości dołączyli technicy, zrzucając słuchawki i klepiąc się po piecach. Dan wyplątał się z objęć April, która miała bardzo zawstydzoną minę.
— Udało nam się, mała! — wrzasnął Dan, przekrzykując wiwaty tłumu. — Udało się!
Scanwell chwycił go za ramię i wyciągnął rękę. Dan potrząsnął ją, pod ostrzałem fleszy dziesiątek aparatów. Jane także uścisnęła mu dłoń, uśmiechając się swoim formalnym uśmieszkiem i przyglądając się April.
Wszyscy reporterzy znajdujący się w pomieszczeniu zaczęli wywrzaskiwać pytania do Dana i Scanwella. Kątem oka Dan spojrzał na ekran ścienny, gdzie na wykresie pokazano moc. Krzywa wspięła się na dziesięć gigawatów i tam się zatrzymała.
Dan uśmiechnął się i pomyślał, że wreszcie może zacząć sprzedawać energię zachodnim spółkom energetycznym. W Kalifornii nie będzie przerw w dostawie prądu tego lata, powiedział sobie, rozradowany.
MARSYLIA
Egipcjanin za bardzo się denerwował, by siedzieć w prowizorycznym centrum kontroli lotów, więc wyszedł na zewnątrz, do ogrodu, i usiadł w cieniu starego, poskręcanego drzewa oliwnego. W piwnicy było zbyt duszno i gorąco, przy tej czwórce brodatych elektroników, poobwieszanych kolczykami, z licznymi ozdobami w wargach i brwiach. Ledwo rozumiał, co mówią, ich angielski składał się głównie ze słów jakiegoś dziwnego żargonu. Poza tym zrobili z piwnicy niezły chlew, rzucając na podłogę puste pudła po żarciu, pomięte papiery i plastikowe butelki; podłoga aż chrzęściła od okruchów, kiedy się po niej szło.
Wszystko idzie zgodnie z planem, uspokajał się Egipcjanin, patrząc na spokojne Morze Śródziemne. Poniżej willi na szczycie wzgórza rozpościerało się miasto, brudne, hałaśliwe i niebezpieczne. Stąd jednak widać było głównie morze, błyszczące łagodnie w słońcu, które zachodziło, kończąc piękne wiosenne popołudnie.
Wszystko idzie zgodnie z planem, powtórzył sobie. Astro-nauci przesiedli się na statek transferowy. Nowa antena była dokładnie tam, gdzie miała być, a teraz zabierali ją na satelitę. Jeśli wierzyć amerykańskim serwisom informacyjnym, satelita energetyczny już przesyła energię na Ziemię.
I ta energia zabije niedługo miliony ludzi. A Amerykanie nigdy się nie dowiedzą, że prawdziwą przyczyną jesteśmy my. Będą myśleć, że to awaria ich satelity. Będą uważać, że to niebezpieczne. I będą się domagać jego zniszczenia.
Nieźle, jak za cenę trzech męczenników. W dodatku jeden z nich nadal nie wie, że zostanie męczennikiem.
Nigdy nie powinno się rozdawać reporterom darmowego alkoholu, pomyślał al-Baszyr. Stał w kącie hangaru A i patrzył, jak dziennikarze spijają szampana i mocniejsze trunki podane przez Dana, upijając się i robiąc z siebie coraz większych durni. Dan umówił się z ochroną Astro, żeby zawoziła co bardziej pijanych do motelu. Niegłupio, pomyślał al-Baszyr.
Gubernator Scanwell i senator Thornton łyknęli symbolicznie po kieliszku szampana i odlecieli kontynuować kampanię wyborczą. Hałas w metalowym hangarze stał się nie do zniesienia. Al-Baszyr dopił Cole, którą trzymał w ręce prawie od godziny, wyszedł na zewnątrz i wsiadł do swojego Mercedesa.
Zapalił silnik i włączył klimatyzacje na pełną moc, po czym wyjął telefon i zadzwonił do swojego biura w Houston. Przekierują tam połączenie do Tunisu, a tam z kolei — do Marsylii. Całe to przekierowanie było czasochłonne, ale al-Baszyr musiał mieć pewność, że rozmowy nie da się wytropić.
Może powinienem porozmawiać z Garrisonem i poinformować go o sukcesie Randolpha. Uśmiechając się lekko, zastanowił się, czy ta wiadomość nie przyprawi go o udar lub zawał. Mało prawdopodobne. Garrison to twardziel.
Rozmowa z Egipcjaninem w Marsylii była krótka.
— Udało się — rzekł al-Baszyr, nawet się nie przedstawiając.
— Tu też wszystko zgodnie z planem.
— Dobrze. Przylecę pewnie jutro rano.
— Zatem czekamy.
Al-Baszyr wyłączył telefon. Teraz trzeba znaleźć April, pomyślał. Najwyższy czas ją stąd zabrać.
Kiedy Jane opuściła przyjęcie, Dan uznał, że też ma już dość. Zobaczył w tłumie April, rozmawiającą z al-Baszyrem. Potem Arab wyszedł i nie wrócił, a April plotkowała z paroma reporterami. Też mi pogawędka, pomyślał. Trzeba krzyczeć, żeby cokolwiek usłyszeć. Hałas był tak okropny, że zaczynały go już boleć uszy. Vicki Lee chyba była gdzieś w tłumie; stracił ją z oczu.
Przecisnął się więc przez pijany tłum do Nilesa Muhame-da i poprosił go o pomoc przy załadowaniu kartonu butelek z szampanem i pojemnika z lodem do jednej z firmowych furgonetek.