Выбрать главу

— Robimy własną imprezę? — spytał podejrzliwie Muhamed.

— Coś w tym stylu — Dan posłał mu krzywy uśmieszek. Muhamed usiadł na miejscu dla pasażera i podjechali do głównej bramy. Policji stanowej już tam nie było, ale ochrona Astro nadal tkwiła na posterunku; garstka demonstrantów siedziała z rezygnacją na maskach samochodów, rzuciwszy transparenty na ziemię.

Dan poprosił ochronę o otwarcie bramy, przejechał przez nią i zjechał na bok.

Wyskoczył z samochodu, podszedł do tylnych drzwi i otworzył je.

— Pomyślałem, chłopcy, że macie ochotę na szampana — rzekł radośnie.

Niski, potężnie zbudowany mężczyzna z kucykiem podszedł do Dana z podejrzliwą miną.

— Szampan? Dla nas?

— Czemu nie? — odparł z uśmiechem Dan. — Nie musimy być na siebie obrażeni tylko dlatego, że się nie zgadzamy.

Rich Chatham spojrzał uważnie na Dana.

— Dan Randolph, prawda?

— Tak — odparł Dan, podając Chathamowi butelkę szampana.

— Nie, dziękuję.

Dan wzruszył ramionami.

— Posłuchajcie. Chcieliście zorganizować sobie demon-l strację, to zorganizowaliście. A my zorganizowaliśmy własną. Satelita przesyła na Ziemię energię i nie nastąpił koniec świata. Napijmy się.

Do Chathama podeszło kilku demonstrantów, nie spuszczając szampana z oczu.

— To jeszcze nie koniec — rzekł Chatham. — Jeszcze się nie poddaliśmy.

— Doskonale — odparł Dan. — A tymczasem łyknijcie bąbelków. Trochę ciepły, ale tu macie pojemnik z lodem.

Demonstranci otoczyli furgonetkę i rzucili się na butelki.

WYSPA MATAGORDA, TEKSAS

Al-Baszyr zgasił silnik Mercedesa i poszedł do hangaru. Hałas był nadal ogłuszający, choć tłum znacznie stopniał.

April tam była, a gdy napotkała wzrok al-Baszyra, wyglądała na zaniepokojoną, nieomal wystraszoną. Uśmiechnął się do niej z drugiej strony zatłoczonego hangaru, po czym podszedł do prowizorycznego baru i poprosił o dwie cole.

Przepychając się przez tłum w stronę April, Dan dostrzegł zakurzoną furgonetkę podjeżdżającą pod drzwi hangaru. Dan Randolph wysiadł w towarzystwie zachmurzonego czarnego technika. Ciekawe, kto to, pomyślał al-Baszyr. Wszystko jedno. Jego los jest już przypieczętowany. A ja mam randkę.

Podszedł do jednego z małych, koślawych stolików, które ustawiono na podłodze hangaru. Ustawił na nim dwa kubki z Colą i sięgnął do kieszeni marynarki, by wyjąć małą fiolkę z tabletkami przywiezionymi z Marsylii. Wytrząsnął jedną i udał, że wkładają do ust i popija Colą — ale wrzucił ją dyskretnie do drugiego kubka z napojem. Była to substancja o nazwie GHB, kwas gamma-hydroksymasłowy, używany przez kulturystów w Europie, w Stanach zakazany. Wśród jego skutków ubocznych występowały euforia i senność. Doskonała pigułka gwałtu, o wiele bardziej subtelna i skuteczna niż prochy i klonazepam, używane przez amerykańskich studentów.

W obecności Jane Dan trzymał się z dala od Vicki Lee, kiedy jednak pani senator odleciała ze Scanwellem, Dan po prostu przecisnął się przez tłum z plastikowym kubkiem ciepłego, pozbawionego bąbelków szampana, rozmyślając: a co mi szkodzi, jeśli będzie chciała zostać, mogę być dla niej miły. Nieco niepokoiła go konieczność wpuszczenia jej do mieszkania na górze, ale uświadomił sobie, że nakłanianie jej do skorzystania z motelu, gdzie się akurat zatrzymała, było piekielnie niezręczne.

Zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie, pomyślał.

Po drugiej stronie zatłoczonego, hałaśliwego hangaru April wystraszyła się tego, co zobaczyła w oczach al-Baszyra. Poczuła chłodny dreszcz. Chyba jesteś szalona, powiedziała sobie. Lecieć z nim do Francji? Prywatnym samolotem? To jakby powiedzieć mu „tak”, jeszcze zanim zapyta.

I jeszcze obiecała Eamons, że poleci. Chcieli zdobyć jakieś dowody przeciwko al-Baszyrowi. Komuś, kto prawdopodobnie był winien katastrofy wahadłowca i tych morderstw, kto chciał zrujnować Dana.

Wyjęła z torebki telefon i wystukała prywatny numer Eamons. Dzwonek. Drugi. No, dalej, prosiła w duchu April, widząc, że al-Baszyr przepycha się przez tłum z dwoma drinkami.

— Eamons.

— Kelly! Tu April.

— Gdzie jesteś?

— Nadal na Matagordzie — zawahała się na chwilę. Al-Baszyr był już bardzo blisko.

— Możesz mówić głośniej? — spytała Eamons. — Strasznie coś hałasuje.

— Nie lecę — powiedziała April, najgłośniej jak mogła.

— Co?

— Nie lecę z nim. Przepraszam, nie mogę. Eamons milczała przez sekundę.

— Nie mam do ciebie pretensji, mała.

— Przepraszam.

— Nie musisz. To od początku był szalony pomysł. Al-Baszyr podszedł do niej z uśmiechem i dwoma drinkami.

— Zadzwonię później.

— Dobrze. Zadzwoń, jak wrócisz do domu. Bez względu na to, która będzie godzina.

— Dobrze. Dzięki — April zamknęła telefon i włożyła go do torebki.

— Może drinka? — zaproponował al-Baszyr, podając jej jeden z kubków.

Zawahała się.

Al-Baszyr uśmiechnął się szeroko.

— To nie jest alkohol. Coca-Cola, nie koka — uśmiechnął się uroczo.

April wzięła kubek. Miała wrażenie, że jest zimny i śliski. Potem uniosła wzrok i gdzieś w połowie hangaru zobaczyła, że do Dana podchodzi młoda, piersiasta dziennikarka, a Dan uśmiecha się do niej radośnie. April poczuła, jak wszystko kurczy jej się w środku.

Al-Baszyr powiedział coś do niej, ale nie usłyszała. Patrzyła, jak Dan obejmuje tę kobietę ramieniem. Kobieta wyglądała znajomo. Vicki Lee, przypomniała sobie April. Z Aviation Week. Była tu już kiedyś. Dan patrzył na nią tak, jakby miał w głowie coś zupełnie innego niż utrzymywanie przyjaznych kontaktów z dziennikarzami.

Al-Baszyr uniósł kubek w geście przypominającym toast. April zmusiła się do uśmiechu i pociągnęła łyk otrzymanego od niego napoju.

Williamson odkrył, że jeśli nie porusza głową, wszystko jest w porządku. Jego żołądek uspokoił się, dokładnie tak, jak powiedział Nikołajew. To jest właśnie coś, czego nie można się nauczyć w symulatorach. Nieważkość zaburza przepływy płynów w organizmie. Miał wrażenie, jakby mu czymś wypchano głowę, jakby miał gigantyczną infekcję zatok. Ale nie było mu już niedobrze i bardzo się z tego powodu cieszył.

Ciekawe, czy z Buczaczim dzieje się to samo, pomyślał. W ogóle się nie odzywa. Pieprzony męczennik. Może się boi, że Allach nie wpuści go do raju, jak będzie narzekać. Williamson roześmiał się w duchu. Może dostanę wszystkie jego siedemdziesiąt dwie dziewice.

Rakieta transferowa była trochę większa od Sojuza, którym dostali się na niską orbitę. A teraz Nikołajew wiózł ich prosto na satelitę, wysoko na synchronicznej, dwudziestoczterogodzinnej orbicie. Zasobnik ze sprzętem leciał za nimi, naprowadzany przez jakieś centrum kontroli lotów.

To jak jakaś pieprzona gra komputerowa, pomyślał Wiłliamson. Wszystko wygląda na tak nierealne. Siedział w pękatym skafandrze kosmicznym z przypominającym akwarium hełmem, w kabinie wypełnionej jakimiś wskaźnikami, pokrętłami i świecącymi deskami rozdzielczymi, które mrugały i pstrykały. Nie można było wyjrzeć na zewnątrz, ale to pewnie nie szkodzi. Nie ma tam nic do zobaczenia.

Twarz Ann stanęła mu przed oczami, choć robił wszystko, żeby wyrzucić ją z pamięci. Była kiedyś piękna i urocza i śmiała się tak, że musiała oczarować nawet anioły w niebie. Twarz, którą teraz zobaczył, była jednak blada i pełna napięcia, pobrużdżona smutkiem, przedwcześnie postarzała. Wiedziała, że Wilłiamson umrze, powoli i w bólach, pożarty od wewnątrz przez raka. Wiedziała, że będzie musiała sama wychować dwójkę dzieci. Nie powiedział jej o pieniądzach, jakie dostanie za tę misję. Zostawił list, który miała dostać za trzy dni. Wiedział, że wtedy będzie już po wszystkim. Będę martwy. Buczaczi i Nikołajew będą martwi. Razem z całą masą Jankesów.