— To piękna maszyna — rzekł Passeau, wskazując wahadłowiec.
— Prawie gotowa do lotu — odparł Dan.
— Jeszcze tydzień — powiedział Muhamed. — Może dziesięć dni. Sprawdzamy wszystko po dwa razy. Jak Święty Mikołaj.
— Dobrze — odparł Dan. Passeau milczał. Po prostu patrzył z zachwytem na statek.
— No, dalej — powiedział w końcu Dan. — Mamy trochę pracy.
Muhamed pokiwał głową z aprobatą. Nie lubił, jak po jego hangarze włóczyli się obcy. Albo szef.
On nie jest taki zły, pomyślał Randolph, patrząc, jak Passeau dyskutuje zawzięcie z Joe Tennym o dochodzeniu w sprawie wypadku.
— Dane telemetryczne są jednoznaczne — mówił Tenny, wskazując na poszarpane, szpiczaste krzywe na ekranie komputera.
— W tym miejscu uruchomiły się silniki przednie — mruknął Passeau, kiwając głową.
— Tylko że zgodnie z programem wcale nie miały się tu uruchamiać — rzekł Tenny, stukaj ąc w klawiaturę. — Widzi pan? To ten program, po lewej, a po prawej rzeczywiste zachowanie silnika.
Passeau wpatrywał się w ekran z taką uwagą, jakby to była Mona Lisa. Albo rozkładówka Playboya, pomyślał Dan.
Zabrał urzędnika z FML do biura Tenny’ego, gdzie Passeau mógł porównać swoje notatki na temat katastrofy ze spostrzeżeniami potężnego inżyniera. Tenny narzekał kiedyś, że tylu ludzi z FML, Krajowej Rady ds. Bezpieczeństwa w Transporcie i pól tuzina innych agencji rządowych kręciło się po siedzibie Astro, że spędzał cały czas na pilnowaniu tej bandy biurokratów. Tak jednak musiało być. Jeśli zdarzy się wypadek, zwłaszcza śmiertelny, stada rządowych ogarów będą węszyć wszędzie. Nawet NASA przysłała zespół doradców, choć wahadłowiec byl przedsięwzięciem w całości prywatnym.
Dan polecił Tenny’emu, by ściśle współpracował z prowadzącymi dochodzenie. Inżynier z niechęcią przekazał swoje najważniejsze zadania głównej asystentce, Lynn Van Buren, i poświęcił cały swój czas na pracę z Passeau i innymi ludźmi z agencji rządowych.
Biuro Tenny’ego znajdowało się naprzeciwko biura Dana; miało prawie identyczny metraż, ale było schludne i niezagra-cone. Jedyną rzeczą, która wydawała się nie na miejscu, były malarskie sztalugi w odległym kącie pomieszczenia, a na nich niedokończony akrylowy pejzaż tropikalnej plaży o zachodzie słońca, namalowany jaskrawymi, śmiałymi kolorami.
Kiedy tylko zaczęli rozmawiać o szczegółach technicznych, zachowanie Passeau — cała jego osobowość — zmieniły się. Dan pomyślał, że w jego biurze zachowywał się jak biurokrata przystawiający pieczątkę pod jego aktem zgonu. Ale tu, w obecności Joe, był inżynierem próbującym wymyślić, co też, u licha, stało się złego podczas tego lotu.
— Mogę zobaczyć jeszcze raz powiększenie na filmie? — spytał Passeau.
— Jest dość ziarnisty — rzekł Tenny, ujmując mysz komputerową potężną dłonią.
— Tak, wiem, ale chcę zobaczyć ten manewr lotu nurkowego. Może można na tyle poprawić obraz, żeby zobaczyć obłoczek z silnika.
Tenny pokiwał głową, był pod wrażeniem.
— Tak, myślałem o tym.
Randolph wstał z krzesła, które podsunął mu Tenny. Lepiej zostawić ich samych. Im więcej czasu Passeau spędzi z Joe, tym mniej będzie zawracał głowę mnie.
— Panowie — odezwał się Dan — wybaczcie, że was opuszczę, ale muszę trochę pozarządzać.
Ledwo zauważyli jego wyjście, uważnie wpatrując się w film z katastrofą wahadłowca, głowa przy głowie. Dan nie był w stanie oglądać tego jeszcze raz.
Ciesząc się, że udało mu się wyjść, Dan wyjął komórkę z kieszeni spodni i sprawdził plan dnia. Spotkanie z dyrektorem PR o dziesiątej. Dostrzegł, że jest już parę minut po pełnej godzinie, i pobiegł korytarzem, odpowiadając burkliwie na pozdrowienia mijanych pracowników, aż zobaczył spieszącego w jego stronę dyrektora PR.
Len Kinsky był wysokim, tyczkowatym, typowym nowojorczykiem. Pracował tam wiele lat jako redaktor i dziennikarz czasopism technicznych. Wyjechał z miasta w trakcie paskudnego rozwodu i przyjął pracę, jak to określał, „na zadupiu”, bo potrzebował zarobków wyższych, niż mogła mu zapewnić praca dziennikarza, odkąd musiał płacić prawnikowi i spełniać nieustanne żądania byłej żony.
Choć opuścił Nowy Jork, to miasto nadal w nim tkwiło. Był dumny z tego, że był rdzennym mieszkańcem Wielkiego Jabłka. Co najmniej raz dziennie mówił każdemu, kto miał ochotę tego słuchać, że cały stan Teksas nie jest wart tyle co jedna przecznica najgorszych slumsów Manhattanu. Nie wierzył w rakiety, nie interesował się badaniami kosmosu ani satelitami energetycznymi, ani niczym, co byłoby bardziej skomplikowane od fotela. Dzięki temu był fantastycznym kandydatem na dyrektora PR w Astro, przynajmniej Dan tak sądził. Najgorsza pułapka, w jaką może wpaść specjalista od PR, to uwierzenie we własną propagandę. Kinsky nie był do końca przekonany, czy wierzy nawet w samoloty.
Miał pociągłą, końską twarz, jasnoniebieskie, chłodne oczy, które spoglądały podejrzliwie spod grubych, rudawych brwi. Miał rude włosy barwy imbiru, grube i splątane jak poszycie w dżungli. Był znany z tego, że na przyjęciach zwraca na siebie uwagę, wyciągając starą zapalniczkę Ronsona i podpalając sobie włosy. Wszyscy wstrzymywali oddech i zamierali, a Kinsky gasił pożar kilkoma klepnięciami, uśmiechał się i rzucał:
— Czy to nie rewelacja?
Teraz nie uśmiechał się, zbliżając się do Randolpha, aRon-son tkwił w jego kieszeni.
— Jak leci, Len?
Kinsky zmienił kurs jak żołnierz wykonujący w tył zwrot i zrównał się z Randolphem. Obaj szli szybkim krokiem w kierunku biura Dana.
— Kiepsko, szefie. Pieprzony New York Times wrzucił tradycyjny tekst od redaktora, jak to ludzie powinni trzymać się z dala od kosmosu. Prawie oskarżyli cię o morderstwo.
Randolph prychnął z niechęcią.
— Wall Street Journal pisze mniej więcej to samo, tylko w bardziej eleganckim stylu.
— A konkretnie?
— Twierdzą, że satelitą energetycznym można zarządzać zdalnie, za pomocą maszyn; nie trzeba wysyłać ludzi w kosmos.
— Taaaa… — mruknął Dan. — A księżyc jest z zielonego sera.
— Zacytowali trzech profesorów uniwersyteckich.
Dan otworzył z hukiem drzwi swojego biura, aż wystraszył siedzącą przy biurku April.
— Kiedy tylko któryś z tych przemądrzałych geniuszy zacznie pracować w swoim laboratorium za pomocą zdalnie sterowanych maszyn, nie korzystając ze studentów niższych lat ani ludzi w ogóle, wtedy uwierzę, że nie musimy wysyłać żadnych ludzi na satelitę.
Wkroczył do swojego gabinetu i opadł na fotel przy bogato zdobionym biurku.
— Ty o tym wiesz, szefie — powiedział Kinsky, sadowiąc się na wyściełanym krześle przed biurkiem — a może nawet ja o tym wiem. Ale media i opinia publiczna nie.
— Durnie i tępaki — mruknął Randolph. — Ale jeśli chcesz sobie zjednać rząd…
— Dwakroć przeklęty rząd — warknął Dan. — W tej chwili u Tenny’ego siedzi facet z FML. Z zamiarem zamknięcia firmy. Na dobre.
— Masz wysoko postawionych przyjaciół, szefie.
— Może powinienem wybudować kościół?
Na podłużnej twarzy Kinsky’ego pojawił się wyraz sprytu.
— Albo porozmawiać z gubernatorem stanu.
— Gubernatorem?
— Gubernatorem Scanwellem. Mówią, że w przyszłym roku będzie kandydował na prezydenta.
— I co mi z tego przyjdzie?
— Cóż — mruknął Kinsky — Scanwell to czarny koń. Dla waszyngtońskich polityków to autsajder. Przyda mu się jakiś temat, którego bandyci z firm konsultingowych doradzających politykom jeszcze dla siebie nie zagarnęli.