Выбрать главу

Mekki stąd nie widać, powtórzył sobie. Ta gigantyczna maszyna to dzieło szatana, umieszczona w kosmosie przez bezbożnych Amerykanów jak najdalej od Świętego Miasta. Wyprostowanie się było nie lada wysiłkiem dla jego zgiętego ciała. Odwracając swe nieważkie ciało, spojrzał na olbrzymiego satelitę. Konstrukcja rozciągała się na całe kilometry, wielką, błyszcząca w mroku, gigantyczna diabelska maszyna. Już jej sam rozmiar go przerażał, podobnie jak świadomość, że źli ludzie mogli zbudować taką piekielną maszynę.

Wytężając wzrok, doszukał się brązowego wypiętrzenia Meksyku i szarej, jałowej pustyni w południowo-zachodnich Stanach. Dalej, za chmurami, znajdowała się Floryda. Ajeszcze dalej — Waszyngton. Stolica szatana. Tam ich prezydent wygłosi dziś swoje ostatnie przemówienie.

WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII

Senator Thornton przybyła na cmentarz Arlington z senatorem Quillem. Uroczystość.przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Dniu Pamięci była dla prezydenta coroczną okazją do demonstracji amerykańskiego patriotyzmu i załatwienia przy tym paru interesów dzięki odwołaniu się do uczuć. Jane zdawała sobie sprawę z tego, że prezydent walczy o swoje życie polityczne; ostatnie sondaże wykazały, że poparcie dla Morgana Scanwella sięga dwunastu procent, a konwencje krajowe jeszcze się nie odbyły.

Quill miał na sobie szary garnitur ze starannie zawiązanym krawatem koloru lawendy i drogocenną szpilkę — amerykańską flagę — w klapie. Siedząca obok niego na tylnej kanapie limuzyny Jane włożyła klasyczną sukienkę do kolan, barwy koralowej. Wysiadającej z samochodu parze senatorów beznogi weteran na wózku miał wręczyć po bukiecie maków. To doskonałe ujęcie dla fotoreporterów zostało oczywiście wyreżyserowane przez sekretarzy Quilla.

— A gdzież jest Morgan w ten piękny poranek? — spytał radośnie Quill.

— W Austin. Spotyka się z przewodniczącymi delegacji, a po południu ma być wielkie przyjęcie z grillowaniem.

— Nie zaproszono go na uroczystość? — droczył się z nią.

— Prezydent miałby zaprosić kandydata, który będzie z nim walczył w listopadzie? Chyba żartujesz, Bob.

— Morgan jeszcze nie został oficjalnie nominowany na kandydata. Jackson jest na tyle blisko, że na konwencji dojdzie do niezłego starcia. Zwłaszcza jak wybierze Roswell na kandydatkę na wiceprezydenta.

Jane skrzywiła się na samą myśl.

— Liz Roswell straci więcej głosów, niż zyska. Quill ściągnął z namysłem wargi.

— Niewykluczone, że masz słuszność.

— Wiem, że przed Morganem jeszcze dużo pracy — rzekł Jane poważnie. — Ale pojedzie na konwencję jako czołowy kandydat i wygramy w pierwszym głosowaniu.

— Jackson nie przyjmie propozycji zostania numerem dwa.

— Nasi ludzie rozmawiają z jego doradcami.

— Nie pójdzie na to.

Jane zaprezentowała malutki uśmieszek osoby wtajemniczonej.

— To może ja na to pójdę.

— Ty? — Quill patrzył na nią z otwartymi ustami. Jane roześmiała się.

— Bob, po raz pierwszy widzę cię tak zdziwionego.

— Nie mówisz serio.

— Rozmawialiśmy o tym.

— Takie tam pogawędki w łóżku. Jej uśmiech zgasł.

— To coś więcej. Może ogłosimy wielką nowinę jeszcze przed rozpoczęciem konwencji.

Quill odzyskał panowanie nad sobą i rozsiadł się wygodnie na pluszowym siedzeniu limuzyny.

— Niech zgadnę.

— No, próbuj.

— Wychodzisz za mąż.

Jane uśmiechnęła się znów, ale milczała. W duchu jednak zastanawiała się, jak zareaguje na oficjalne wieści Dan Ran-dolph. Przestań, nakazała sobie. Nie wolno ci o nim myśleq Walczysz o miejsce w Białym Domu i to jest ważne. Kraj po-1 trzebuje Morgana i nic nas nie powstrzyma przed uczynieniem z niego prezydenta, ani Dan, ani ktokolwiek inny.

Kiedy limuzyna zatrzymała się przed czekającym na nich weteranem piechoty morskiej na wózku inwalidzkim, Jane prawie udało się przestać myśleć o Danie.

Stojąc tuż obok stanowiska startowego, Dan obrzucił wzrokiem swoją ekipę startową o nieprzytomnych oczach.

— Do licha, chłopcy, wyglądacie jak coś, co przy wlókł kot.

Geny Adair uśmiechnął się kwaśno.

— To była twoja impreza, szefie.

— To zacznijcie wdychać tlen — warknął Dan. — I macie być gotowi do startu, jak tylko zatankujemy wahadłowiec.

Jeden z techników gapił się na niego.

— Lecimy? Dziś? Teraz?

— Dokładnie.

— Ale jest święto!

— Dostaniecie podwójną stawkę. Technik potrząsnął głową.

— Nie o to chodzi. Mieliśmy jechać na piknik. Rodzina żony przyjechała z Nebraski, na litość boską.

— To awaryjna sytuacja — wyjaśnił Dan.

— Żona mnie zabije.

Dan spojrzał na ciemne chmury gromadzące się nad zatoką i pomyślał: o ile matka natura nie zabije cię najpierw.

Dyrektor oddziału FBI w Houston nie była zachwycona tyra, że musiała przyjść do pracy w Dzień Pamięci, zwłaszcza że była tam dzień wcześniej.

— I po co ta histeria? — warknęła, wpadając do biura. Miała na sobie luźny sweter narzucony na koszulkę i ucięte dżinsy; widać było jej chude nogi o gruzłowatych kolanach.

Kelly Eamons przechadzała się nerwowo.

— April Simmonds nie ma w mieszkaniu.

— I co z tego? Jest święto, na litość boską. Większość ludzi spędza je z rodzinami.

Pełna żółci ironia pani dyrektor nie zrobiła na Eamons wrażenia.

— Nie rozumie pani. Powiedziała, że nie leci do Francji z al-Baszyrem. A teraz nie mogę jej nigdzie znaleźć.

— Spróbujcie ją namierzyć!

— Próbowałam! Chłopcy na dole mówią, że nie są w stanie złapać sygnału.

Dyrektor opadła na swoje krzesło przy biurku.

— To była od początku operacja na wariackich papierach — mruknęła.

— Jest poza zasięgiem naszego sprzętu — rzekła Kelly, nadal chodząc tam i z powrotem.

— Myślałam, że zdecydowała się jednak nie jechać do Francji z podejrzanym.

— Bo tak było. Wczoraj wieczorem. Ale dziś…

Agent Chavez wpadł do biura z wyrazem przerażenia na twarzy. Też miał na sobie szorty: prosto z pikniku.

— Dostałem wiadomość — rzekł do Eamons. — Faceci z dołu dalej nie są w stanie złapać jej sygnału.

— Może w końcu z nim poleciała — mruknęła.

— Przecież podobno odmówiła — rzekła dyrektor.

— Coś się stało i zmieniła zdanie.

— Albo ktoś zrobił to za nią — wtrącił Chavez.

— Może jest w tarapatach.

Dyrektor potrząsnęła głową, patrząc na nich oboje z obrzydzeniem, po czym sięgnęła po telefon.

— Czy wy, państwo stuknięci, macie pojęcie, do kogo ja będę musiała zadzwonić, żeby wywiad satelitarny sprawdził jej sygnał?

Eamons ucieszyła się.

— Może jest na pokładzie samolotu lecącego do Francji?

— Albo już tam jest — rzekł Chavez. — W Marsylii.

— Siadajcie — rzekła dyrektor, wystukując coś na klawiaturze szybkiego wybierania. — To może potrwać parę godzin…

ORBITA GEOSYNCHRONICZNA

Gilly Williamson zabijał już kiedyś ludzi. Po raz pierwszy, gdy głupi policjant wpadł do kryjówki, w której właśnie przygotowywał samochodową bombę. Zanim zdołał o tym pomyśleć, wpakował durniowi w pierś cztery kule kaliber dziewięć milimetrów.