— Załoga gotowa? — spytał Dan.
Na piegowatej twarzy Adaira malował się ponury wyraz.
— Max nie leci.
— Co?
— Powiedział, że możesz go wylać, ale nie leci.
Dan z trudem opanował chęć przywalenia pięścią w najbliższą konsolę.
— Do jasnej cholery, przy tej pogodzie i tak nie pojedzie na żaden rodzinny piknik!
— Rozmawiałem z nim przez telefon przez ostatnie dwadzieścia minut, szefie. Powiedział, że nie leci i już. Inaczej żona się z nim rozwiedzie.
— A księżyc jest z zielonego sera — mruknął Dan.
— Reszta załogi jest raczej gotowa — rzekł Adair. — Raczej?
Adair uniósł jasne brwi.
— Nie wiemy, co mamy tam robić, szefie.
— Przeklęty satelita nie przesyła energii! — wrzasnął Dan. — Macie się dowiedzieć, co się stało, i naprawić go!
— Bez Maxa? To on jest specem od konstrukcji.
— Polecę zamiast niego.
— Ty? — spytali jednocześnie Adair i Van Buren.
— Co się tak gapicie? — spytał Dan, po czym wycelował palec w Adaira i rzekł: — Spędziłem więcej godzin na orbicie niż ty, mały.
— Tak, szefie, ale…
Dan spojrzał na Van Buren.
— Prowadź odliczanie jak zwykle. Idę włożyć skafander. Van Buren nerwowo bawiła się swoim sznurem pereł.
— Szefie, sądzisz, że to dobry pomysł?
— Nie poproszę tych chłopców o zrobienie niczego, czego bym sam nie zrobił — odparł Dan i ruszył do drzwi. Adair niezgrabnie poszedł za nim.
W piwnicy willi na szczycie wzgórza al-Baszyr przechadzał się nerwowo wzdłuż rzędu techników siedzących przy różnych komputerach. Nadepnął niechcący na zgniecioną puszkę po napoju; kopnął ją na bok. Pomieszczenie cuchnęło jak stajnia. Al-Baszyr zmarszczył nos z obrzydzeniem; nie, raczej jak chlew.
— Kiedy zaczniemy przemieszczać satelitę? — spytał Egipcjanina.
— Buczaczi informuje, że prawie skończyli montaż nowej anteny.
— No i?
— Kiedy zostanie zamontowana, będzie można zacząć przesyłać nierozproszoną wiązkę.
Al-Baszyr spojrzał na zegarek. Ustawił go na strefę czasową Waszyngtonu.
— Prezydent zacznie przemawiać za jakąś godzinę. Na łysej czaszce Egipcjanina pojawiły się krople potu.
— Do tego czasu powinni skończyć.
— Czy możemy przemieścić satelitę już teraz?
— Lepiej poczekać, aż skończą z anteną.
Al-Baszyr skrzywił się, pogładził brodę w niecierpliwym geście, po czym rzekł:
— Chcę, żeby został przesunięty teraz. I antena ma być wycelowana w Waszyngton. Teraz.
— Ale…
— Masz odpowiednie współrzędne.
— Tak, ale…
— Ale co? — warknął al-Baszyr.
— Możemy uruchomić silniki sterowania wysokością, korzystając z przekaźnika satelity — rzekł Egipcjanin, rozglądając się nerwowo — aby antena była wycelowana w Waszyngton.
— W takim razie zróbcie to.
— Ale nie możemy wysyłać żadnych wiadomości do naszych ludzi na satelicie. Możemy tylko od nich dostawać.
— Plan zakłada ciszę radiową z wyjątkiem wiadomości od nich i przesłania kodów sterujących do silników. Więc o co chodzi?
— Może im się coś stać, kiedy satelita zacznie się przemieszczać.
— Jak może im się coś stać? Przecież są w stanie nieważkości.
— Ale nie są pozbawieni masy. Wszystko nadal ma masę. Al-Baszyr potrząsnął ze złością głową.
— Pff! Akademickie detale.
— Nie tylko — upierał się Egipcjanin. — Jeśli ich nie ostrzeżemy, że satelita zacznie zmieniać pozycję, zanim skończą montować nową antenę…
— Boisz się, że odpadną od satelity?
— Nie, są przypięci linami.
— W taki razie zaczynamy manewr.
— To nie…
Al-Baszyr uderzył go. Mocno. Nie była to świadoma decyzja, po prostu ręka sama podskoczyła mu i wylądowała na okrągłym policzku Egipcjanina. Trzask sprawił, że technicy unieśli głowy.
— Ja tu rządzę — oświadczył al-Baszyr, głosem chłodnym z wściekłości. — A wy macie robić, co wam każę. Wszyscy! — dodał, patrząc na gapiących się na niego techników.
Egipcjanin stał oniemiały, a na jego policzku barwy orzecha odcisnął się biały ślad ręki al-Baszyra.
— Przesunąć satelitę na właściwą pozycję — rozkazał al-Baszyr.
Egipcjanin odwrócił się i skinął na jednego z techników, który zaczął szybko stukać w klawiaturę komputera.
ORBITA GEOSYNCHRONICZNA
— Nie uważasz, że będzie przeszkadzać? — spytał Williamson. wskazując odzianą w rękawicę dłonią oryginalną antenę satelity, odczepioną i unoszącą się swobodnie obok satelity jak olbrzymia metalowa kra.
Buczazi potrząsnął głową w hełmie.
— Nie, jest wystarczająco daleko, żeby nie stanowiło to problemu.
— Dobrze.
Dwaj mężczyźni mocowali nową, mniejszą antenę do gniazda w pobliżu magnetronów. Praca w niewygodnych skafandrach szła wolno. Choć w próżni nie słychać było dźwięku, Williamson czuł wibracje wiertarki przez grubą tkaninę rękawic. Te pieprzone rękawice to jakiś koszmar, pomyślał. Były sztywne jak tektura. Trudno było zginać w nich palce na tyle, by pewnie uchwycić narzędzie. Już dwukrotnie o mało nie stracił wiertarki, wypuściwszy ją.
Buczaczi pracował cały czas i nie pytał o Nikołajewa. Wiedział, że Williamson zabił Rosjanina. Czy niewierny może zostać świętym męczennikiem, dumał Buczaczi? Jakie to ma znaczenie? Niech Allach decyduje. Allach litościwy, Allach miłosierny. Miał nadzieję, że Nikołajew znajdzie miejsce w raju. Choć nie był w pełni świadom celu misji, bez niego nic by nie osiągnęli.
W słuchawkach hełmu Buczaczi słyszał, jak Williamson ciężko oddycha. Praca była o wiele cięższa, niż przypuszczali, i wszystko szło znacznie wolniej. Buczaczi sam dyszał z wyczerpania; uniósł lewe ramię, by spojrzeć na instrumenty umocowane na nadgarstku.
— Prawie gotowe — rzekł Williamson.
Buczaczi zamrugał, czując, jak pot spływa mu do oczu. Szkoda, że nie mogę wytrzeć twarzy, pomyślał. Jestem mokry od potu. I nagle poczuł ukłucie strachu. Może to przez mikrofale? Może właśnie jestem smażony żywcem?
Nie, odpowiedział sobie. Wyłączyliśmy wysyłanie energii. Z piekielnej maszyny nie wydostają się żadne mikrofale i tak będzie, dopóki nie skończymy montować anteny i nie włączymy ponownie zasilania.
Trudno jednak było mu opanować drżenie rąk.
— Hej, co się dzieje? — spytał Williamson. — Co?
— Wydaje mi się, że zobaczyłem dym albo coś takiego.
— Dym? Niemożliwe.
— Coś tam było.
— To nie mógł być dym. Nie tutaj.
— Znowu!
Tym razem Buczaczi też zobaczył coś kątem oka. Strużka błyszczącego gazu, która znikła tak szybko, że oko ledwo ją zarejestrowało.
— Silniki kontroli wysokości — rzekł. — Przesuwają satelitę.
— Przecież jeszcze nie skończyliśmy!
— Pewnie na dole się niecierpliwią.
— Nie czuję, żebyśmy się przesuwali.
Buczaczi o mało się nie uśmiechnął. Już miał zacząć wyjaśniać, ale dał spokój. Jaki jest sens wyjaśniania komuś w tej chwili praw inercji?
— Dobrze, że nowa antena jest prawie zamontowana — rzekł Williamson. — Byłoby zabawnie, gdyby nadal wisiała luzem.
Ach, pomyślał Buczaczi. Więc jednak rozumie zasady Newtona, choć trochę. Na głos rzekł jednak: