Jane wiedziała, że niedługo ma się pojawić prezydent. Kawalkada limuzyn i motocykli pewnie już opuściła Biały Dom i podążała w kierunku Lincoln Memoriał.
Było coś ironicznego w fakcie, że ośrodek nerwowy skomplikowanej sieci satelitów szpiegowskich był zagrzebany głęboko pod ziemią. Za żelbetem, który mógł przetrwać nawet wybuch bomby atomowej, dziesiątki techników śledziły cały czas ekrany, na których widniał nieomal każdy cal powierzchni ziemi, lądów i mórz. Namierzano statki, nawet zanurzone łodzie podwodne. Żadna ciężarówka ani pociąg nie mogły się przemieścić bez wpadnięcia w czujne oko czuwającego na orbicie satelity.
W pomieszczeniu szumiały urządzenia elektryczne; było spore i miało dobrą klimatyzację, ale było tu gorąco i tłoczno; przy rzędach konsoli siedział tłum techników. Choć było święto, przy każdej konsoli ktoś siedział, wpatrując się uważnie w ekran. Długie lampy na suficie były przygaszone; większość światła w pomieszczeniu pochodziła z monitorów, migoczących tajemniczo na tle betonowych ścian.
Nie działo się nic poza rutynowymi czynnościami, więc oficer pełniąca służbę powinna być zrelaksowana. Tak jednak nie było. Komandor podporucznik marynarki marzyła o pełnieniu służby na statku, a tymczasem tkwiła tu, niańcząc gromadę satelitarnych szpiegów. Była zaskoczona, gdy zobaczyła, że do centrum monitorowania wkracza wicedyrektor departamentu bezpieczeństwa wewnętrznego, eskortowany przez dwóch żołnierzy piechoty morskiej. Jej zdumienie szybko ustąpiło miejsca zainteresowaniu, a potem irytacji.
— Namierzenie sygnału elektronicznego? — spytała wicedyrektora po raz trzeci. Spojrzała na cienki plik kartek, który jej podał. — Przy tak słabym sygnale? — Potrząsnęła głową.
Wicedyrektor był po pięćdziesiątce; typowy biurokrata, który pracował w Ministerstwie Skarbu, zanim otwarła się przed nim nowa ścieżka kariery w sektorze bezpieczeństwa narodowego. Był przystojny, z twarzą wyglądającą jak wyrzeź-biona; pewnie po operacji plastycznej. Był przyzwyczajony do przekonywania ludzi, którzy niechętnie wykonywali jego polecenia. Nie był przyzwyczajony do odmowy, zwłaszcza w wykonaniu kobiety w mundurze.
— Pani podporucznik — rzekł cicho, w poszumie wydawanym przez konsole — to polecenie zostało wydane na najwyższym poziomie Ministerstwa Bezpieczeństwa Narodowego. Prośbę skierowała FBI i dodam, że została ona zatwierdzona przez CIA.
— Mogłoby nawet pochodzić z Gabinetu Owalnego — odparła podporucznik. — Sygnał jest po prostu zbyt słaby, żeby nasz satelita go namierzył. Co za dureń zamontował komuś taką tandetę?
— Satelity Ferret wyłapywały jeszcze słabsze sygnały. Machając mu przed oczami specyfikacją, odparła:
— Tak, ale nie chodzi o mcc samego sygnału. Chodzi o stosunek sygnału do szumu. Wasz nadajnik jest bardzo blisko Marsylii, a miasto emituje dużo szumu na wszystkich częstotliwościach. To jak słuchanie pisku myszy pośrodku opery włoskiej.
Wicedyrektor westchnął dramatycznie.
— Więc mam wrócić do biura i powiedzieć dyrektorowi, że nawet nie spróbujecie”?
Podporucznik prawie usłyszała niewypowiedziane słowa: To się odbije na pani karierze. Zrozumiała też, że musi to być coś ważnego, skoro wicedyrektor pojawił się tu osobiście w świąteczne popołudnie.
Spojrzała znów na specyfikację, mruknęła pod nosem coś, co było za ciche, by wicedyrektor zrozumiał, i podeszła do jednej z konsoli.
WASZYNGTON, DYSTRYKT KOLUMBII
Z potężnej konstrukcji satelity energetycznego zawieszonego 35 000 kilometrów nad równikiem wydobywał się potężny strumień energii i padał na Ziemię, przesuwając się w stronę Waszyngtonu; był na tyle mocny, że mógł zabić wszystko, co znalazło się na jego drodze. Padł na ziemię w okolicach Bethes-dy i przemieszczał się na południowy wschód, przeszywając malutkie, okrągłe cumulusy, które unosiły się wszędzie, dążąc do celu: cmentarza wojskowego Arlington.
Ptaki spadały z nieba ze spalonymi piórami, ich wnętrzności eksplodowały od nagłej fali ciepła. Trawa brązowiała i skręcała się w miejscu, gdzie dotknęła jej wiązka. Z drzew, które właśnie pokryły się liśćmi, unosiły się smużki dymu. Strumień energii przesuwał się przez dystrykt Kolumbii jak palec śmierci. Woda w Potomacu zawrzała krótko, gdy dziesięć milionów watów energii przeprawiło się przez rzekę i dotarło do cmentarza Arlington.
Układy zapłonowe w samochodach przestawały działać. Silniki w samochodach na Key Bridge nagle przestawały pracować: huk wgniatanych błotników i zgniecionych bagażników. Ludzie w samochodach mdleli od nagłej fali ciepła; kilku zmarło i osunęło się za kierownicą. Systemy elektronicznie w domach wyłączały się; dzieci jęczały, że z elektroniczna grą coś się stało, a ich rodzice bezradnie naciskali guziki na pilotach od telewizorów, które nagle zgasły.
Zamontowany na słupie telefonicznym koło parku Meri-dien Hill transformator eksplodował w chmurze dymu i iskier. Bawiące się na trawie dzieci patrzyły na to, przerażone.
Pani Rhonda Bernstein, która pilnowała dzieci w parku, gdy jej córka i zięć niezdara przygotowywali obiad w ogrodzie, wystraszyła się wybuchu transformatora na tyle, że sięgnęła do kieszeni po telefon komórkowy, by zadzwonić pod 911. Nie działał. Zmarszczyła brwi, potrząsnęła nim i znów nacisnęła malutki guzik. Nic.
Te przeklęte tanie rzeczy nigdy nie działają, kiedy są potrzebne, pomyślała ze złością. Też mi interes. Zauważyła, że się poci. Nie miałam uderzeń gorąca od pięciu lat, pomyślała. Ale to było coś gorszego. Nie mogła złapać oddechu. Czuła uderzenia pulsu w skroniach. A dzieci przestały się bawić. Żadne z nich nie biegało. Dwoje upadło, a reszta była przerażona.
Wtedy zobaczyła, że trawa staje się brązowa. Zwijała się i ciemniała na jej oczach, jakby ktoś wrzucił ją do piekarnika.
Zebrała siły, by podnieść się z ławki, ale przewróciła się, powalona śmiertelnym atakiem serca.
— Hej, magnetrony znów zaczęły działać! — zawołał ktoś w centrum kontroli lotów na Matagordzie.
Lynn Van Buren popędziła w kierunku ten konsoli i zobaczyła, że istotnie, magnetrony satelity znów podjęły pracę i dawały pełną moc. To nie może być robota Dana i jego łudzi, pomyślała. Nie są jeszcze nawet w połowie drogi.
Stanęła na czubkach palców i wrzasnęła do mężczyzny siedzącego dwa rzędy od niej:
— Jakie wieści z White Sands?
— Nic — odparł. — Ani miliwata.
Van Buren zmarszczyła czoło i zaczęła się zastanawiać. Satelita znów wysyła energię, ale antena odbiorcza niczego nie odbiera. Poczuła, jak serce zaczyna jej walić młotem, aż ociera się o żebra. To niedobrze. To bardzo niedobrze.
— Coś dziwnego się tam dzieje — krzyknął jeden z techników. Van Buren pobiegła do jego konsoli.
— Popatrzcie na akcelerometr — powiedział, stukając palcem w krzywą, która błyszczała na czerwono na jego konsoli, na tle gwałtownie zmieniających się liczb. — Ptaszek się rusza!
— To niemożliwe!
— Popatrz na pieprzone liczby! Van Buren spojrzała.
— Zaczyna manewrować! — wrzasnęła.
— Ale to nie my — odparł technik. — Nie ruszaliśmy go od chwili wprowadzenia na orbitę geosynchroniczną, parę miesięcy temu.
Van Buren popędziła do konsoli łączności.
— Połącz mnie z szefem.
— Są teraz na pokładzie pojazdu transferowego — odparł technik łączności.