I wtedy dostrzegł dwie postacie w grubych, pomarańczowych skafandrach, sunące w stronę sterowni. A więc to też będzie wyścig, pomyślał.
Choć Denny O’Brien fizycznie czuł się paskudnie, jego umysł pracował na najwyższych obrotach. Prezydent przemawiał, a O’Brien przedarł się przez tłum w kierunku najbliższego agenta ochrony. Pewnie w pobliżu było jeszcze tuzin agentów, którzy nie dostrzegał, ale ten facet miał kamienną twarz, specjalne okulary i sportową marynarkę, która w tym potwornym upale zakrywała jego uzi.
— Jestem sekretarzem senator Thornton — rzekł O’Brien, dysząc, machając przed nosem agentowi plastikowym identyfikatorem. — Właśnie otrzymałem informację o planowanym zamachu na prezydenta.
Agentowi o kamiennej twarzy opadła szczęka.
— Kto tu dowodzi? Trzeba szybko zabrać prezydenta w bezpieczne miejsce!
Doktor Supartha nie wierzyła własnym oczom. W świąz teczne popołudnie w izbie przyjęć było zwykle cicho i spokojnie. Dopiero wieczorem zaczynali przywozić pijane ofiary wypadków i bójek. A tymczasem wczesnym popołudniem trafiło do szpitala kilkanaście osób, kilka z nich w stanie krytycznym, a wszystkie wykazujące przedziwne objawy.
Kiedy pojawiły się dwie pierwsze osoby, doktor Supartha uznała to za przypadek. Przegrzanie? Potrząsnęła głową. Objawy zewnętrzne sugerują coś takiego, ale to coś o wiele, wiele gorszego.
Na bogów, pomyślała, ci biedacy wyglądają, jakby ich ugotowano.
Sunąc wzdłuż sterowni, Dan myślał, że zawsze istnieje niebezpieczeństwo niezłapania najbliższego uchwytu i poże-glowania w przestrzeń kosmiczną. Bez uprzęży można łatwo odlecieć na wieki w czarną przestrzeń. Chyba że jakiś kumpel cię złapie.
Nie było czasu, żeby o tym myśleć. Dwóch obcych pędziło w stronę sterowni i na pewno nie mieli dobrych zamiarów. To oni podmienili antenę i przesunęli satelitę nad Waszyngton.
Jane tam jest, uświadomił sobie nagle! Ci łajdacy mogą ją zabić!
Podwoił wysyłki, by dotrzeć do sterowni przed nimi. W słuchawkach słyszał głos Adaira i innych, którzy krzyczeli, ostrzegając go, jak bardzo ryzykuje. Tak, odparł w duchu. Ja tu będę ostrożny, a oni rozwalą Waszyngton. Tam jest Jane.
Agentka służb specjalnych stanęła przy prezydencie i położyła na mównicy zapisaną ręcznie kartkę.
Prezydent obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, zły, że mu przeszkadza. Po czym spojrzał na kartkę. I zbladł.
Zagryzł usta, po czym potoczył wzrokiem po zgromadzonych.
— Panie i panowie, wybaczcie. Doszło do niebezpiecznej sytuacji i muszę natychmiast powrócić do Białego Domu. Dziękuję.
Tłum patrzył zaskoczony, jak prezydent szybko odsuwa się od mównicy i otaczają go agenci służb specjalnych.
Jane Thornton była zaskoczona nie mniej od pozostałych. Przez kilka sekund stała pod ochronnym zadaszeniem, nie wiedząc, co robić. Odwróciła się do Quinna, który był równie zdezorientowany. I nagle zobaczyła Denny’ego O’Briem przedzierającego się przez tłum w jej kierunku i machającegc telefonem komórkowym w wyciągniętej ręce. O’Brien nagl‹ zatoczył się i upadł na kolana; dostrzegła, że jego garnitur jes mokry od potu.
A dookoła niego pozostali również padali na zbrązowiał; trawę.
— To działa! — al-Baszyr klasnął w ręce głośno. — Patrzcie! Patrzcie!
Wskazał na ekran telewizora.
Na cmentarzu Arlington rozpętało się pandemonium. Ludzie padali na ziemię, dziesiątkami, setkami. Obraz z kamer telewizyjnych był ziarnisty, upstrzony zakłóceniami.
— Ale prezydentowi nic się nie stało — rzekł Egipcjanin, stając obok al-Baszyra.
Al-Baszyr uśmiechnął się złośliwie i odparł:
— Poczekaj, aż go wpakują do limuzyny. W metalowej skorupie upiecze się jak w piekarniku.
Egipcjanin skinął głową, po czym zwrócił się w stronę techników przy laptopach. Przepytał ich, jednego po drugim, i zadowolił się informacją, że satelita nadal wysyła mikrofale i jest wycelowany w cmentarz Arłington.
Al-Baszyr podrygiwał z radości na podłodze piwnicy.
— Najdalej za godzinę wiceprezydent wyda wojsku rozkaz zestrzelenia satelity.
— I w ten sposób znikną wszelkie dowody naszych działań — rzekł Egipcjanin.
— Otóż to — rzekł al-Baszyr. — Nigdy się nie dowiedzą, że to celowy atak. Będą przekonani o awarii satelity. Dzięki temu raz na zawsze porzucą takie pomysły jak energia ze Słońca.
— Wspaniałe zwycięstwo — przyznał Egipcjanin.
— W istocie.
Al-Baszyr ruszył w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową.
— Nie poczekasz, żeby zobaczyć, co się teraz stanie?
— spytał Egipcjanin.
— Nie ma potrzeby. Wszystko już zapisano. Teraz idę zebrać owoce zwycięstwa.
Egipcjanin lekko skinął głową. Wiedział, że al-Baszyr przywiózł ze sobą kobietę.
— Ja tu zostanę — zwrócił się do al-Baszyra. — Będę oglądał do końca.
Al-Baszyr machnął ręką na zgodę. Ten facet to inżynier w każdym calu, pomyślał. Musi dopilnować każdego szczegółu.
A Egipcjanin przypomniał sobie powiedzonko jednego z amerykańskich komików: skończy się dopiero, jak się skoń-uy.
Dan pędził po płaskiej powierzchni satelity, łapiąc się kolejnych uchwytów, w stronę sterowni, i myślał tylko o jednym: oni próbują zabić Jane. Ta banda skurwieli próbuje zabić Jane.
W słuchawkach słyszał Adaira i pozostałych, którzy krzyczeli, żeby zwolnił, żeby uważał.
— Szefie, zabijesz się! — krzyczał Adair.
No i co z tego, odparł Dan w duchu, tak zdyszany, że nie mógł głośno mówić.
Dostrzegł dwóch kosmonautów w brudnych pomarańczowych skafandrach, przemieszczających się w kierunku sterowni. Dranie mieli przewagę, ale Dan szybko ich doganiał.
Nagle usłyszał w słuchawkach:
— Wy dwaj, wtargnęliście na teren prywatny! Podać natychmiast, kim jesteście!
Dan o mało się nie roześmiał. Nie wiedziałem, że mamy w załodze po dwakroć przeklętego prawnika. Intruzi nie odpowiedzieli. Pewnie odbiorniki ich skafandrów pracowały na innych częstotliwościach, pomyślał.
Wiedział, co się stało, a pod wpływem gigantycznych ilości adrenaliny, jaka nagle znalazła się w jego krwiobiegu, zaczął myśleć błyskawicznie i zrozumiał, co chcą zrobić intruzi. Udało im się skupić wiązkę mikrofal wysyłanych przez satelitę i uruchomić silniki sterujące, by przesunąć wiązkę nad Waszyngton. A teraz pędzili do sterowni, żeby zniszczyć systemy sterujące i uniemożliwić Danowi i jego załodze wyłączenie satelity.
Na cmentarzu Arlington setki ludzi padały na ziemie, a oddział służb specjalnych otoczył prezydenta pod plastikowym zadaszeniem rozciągniętym nad mównicą.
Jane nie mogła oderwać wzroku od leżącego 0’Briena, który nadal ściskał telefon w sztywnych palcach.
— Co się dzieje? — spytał Quill; jego niewzruszony spokój gdzieś się ulotnił. Był przerażony, zdezorientowany; przykucnął razem z resztą wystraszonych, szlochający VIP-ów.
— Padnij! — krzyknął jeden z agentów służb specjalnych. — Ktoś tam strzela!
Jane stała nadal. Wyjęła z torebki swój telefon i włączyła go. Zauważyła, że dzwonił ktoś z Matagordy. Wcisnęła klawisz oddzwaniania.
Najpierw usłyszała tylko szum. Potem rozległ się głos, którego nie rozpoznała, wysoki, pełen napięcia:
— Słucham?
— Mówi senator Thornton — rzekła Jane.
— Dzięki Bogu i wszystkim świętym — odetchnęła Lynn Van Buren. — Próbowałam się do pani dodzwonić. Coś się stało z satelitą. Jesteście w tej chwili w skupionej wiązce mikrofal.