— Jestem właśnie z prezydentem…
— Nic mu nie jest?
— Jak dotąd nie. Mają go zabrać…
— Nie ruszajcie go! — krzyknęła Van Buren. — Jeśli tylko tam gdzie jest, nie jest narażony na działanie mikrofal, nie ruszajcie go stamtąd! I, na litość boską, nie wsadzajcie go do limuzyny ani żadnego innego samochodu! To byłoby jak włożenie go do kuchenki mikrofalowej!
Jane poczuła, jak ogarnia ją absolutny spokój. Już wiedziała, co się dzieje, wiedziała, co robić.
— Proszę się nie rozłączać. Przekażę telefon szefowi ochrony prezydenta.
Dowódca agentów służb specjalnych również stał, z uzi w ręce, wpatrując się w tłum.
— Nie widzę żadnych snajperów — rzekł do mikrofonu. Jane stanęła przed nim.
— Wie pan, kim jestem?
— Tak, pani senator Thornton. Pokazała mu telefon.
— Nie ma żadnych snajperów. Smażymy się w wiązce mikrofal z satelity energetycznego.
— Co?
— Proszę posłuchać, co ma do powiedzenia ta pani — rzekła Jane i wcisnęła mu telefon do ręki. — Ona jest z Astro Corporation w Teksasie, firmy, która zbudowała satelitę.
April poczuła skurcz w żołądku, gdy al-Baszyr pojawił się w drzwiach jej sypialni. Zdenerwowana, stała w otwartych drzwiach balkonowych prowadzących na ozdobiony kwiatami balkon.
— Nie przebrałaś się? — obrzucił ją zdegustowanym spojrzeniem. — Myślałem, że się wykąpiesz i przebierzesz.
April zdążyła już przejrzeć ubrania w garderobie. Same stroje wieczorowe.
— Nie jestem modelką z Playboya. Al-Baszyr zignorował jej sarkazm.
— Przepraszam, że musiałaś na mnie czekać. Miałem ważne sprawy, którymi musiałem się zająć.
— Panie al-Baszyr, chcę wrócić do domu — rzekła z całą stanowczością, na jaką było ją stać.
Na twarzy al-Baszyra wykwit! sprytny uśmieszek.
— Nie sądzę, żeby w tej sytuacji był to dobry pomysł.
— Nie wiem, jak mnie pan tu przywiózł — rzekła April, czując się jak schwytane w pułapkę zwierzę. — Nigdy się nie zgodziłam, żeby tu przyjechać.
— A jednak tu jesteś.
Ktoś zastukał do drzwi. Al-Baszyr otworzył je; weszła Azjatka, w ciasnym kostiumie ze spódniczką mini; pchając przed sobą wózek nakryty adamaszkowym obrusem. Znajdowały się na nim naczynia z kolacją dla dwóch osób, wiaderko z lodem, do którego włożono butelkę szampana, i dwa długie kieliszki.
Kobieta w milczeniu wtoczyła wózek na środek pokoju, po czym spojrzała pytająco na al-Baszyra.
— Możesz na razie odejść — powiedział. — Zawołam cię, jak będziemy gotowi.
April poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa.
— Panie al-Baszyr… — zaczęła.
— Dlaczego nie mówisz mi po imieniu?
— Nie chciałam tu przyjeżdżać i chcę wrócić do domu. Natychmiast.
Al-Baszyr potrząsnął z żalem głową.
— April, nie chcesz chyba wrócić do tego chlewu w Teksasie. Niedługo zrobi się tam gorąco. Za parę godzin tłum zacznie burzyć siedzibę Astro i domagać się krwi Randolpha.
Poczuła, jak miękną jej kolana.
— Co? Co takiego?
— Właśnie zginęło kilka tysięcy Amerykanów, najprawdopodobniej był wśród nich prezydent Stanów Zjednoczonych. Wszyscy zostali zabici przez mikrofale z satelity Dana Randolpha.
April opadła na łóżko, oniemiała. Al-Baszyr, uśmiechając się z zadowoleniem, podszedł do stolika i zaczął otwierać szampana.
SATELITA
Williamson zobaczył, że Amerykanin w śnieżnobiałym skafandrze pędzi jak szalony w stronę sterowni. Za późno, durniu, pomyślał Williamson. On i Buczaczi dotarli do włazu kopulastej budowli na długo przed Jankesem.
— Zostań przy włazie i spróbuj go zatrzymać — polecił Williamson Buczacziemu. — Ja wejdę i rozwalę przyrządy sterujące, żeby nie dało się go wyłączyć.
— Zatrzymać go? — spytał Buczaczi. — Czym? Jak? Williamson zastanawiał się, czy nie dać Algierczykowi noża, którym zabił kosmonautę, ale zrezygnował z tego pomysłu. Lepiej go zostawić na wypadek, gdybym ja go potrzebował, wytłumaczył sobie. Wskazując na klucze i inne narzędzia przypięte do pasa Buczacziego, rzekł:
— Walnij go łeb i rozwal mu hełm.
— A co z innymi? — Buczaczi wskazał w kierunku szóstki pozostałych Amerykanów, którzy, powoli, powoli pełzli w ich kierunku.
— Zanim tu dojdą, będzie za późno.
— Ale oni nas zabiją!
— Przecież i tak zginiemy, prawda? Za chwilę będziesz w raju, ze swoimi siedemdziesięcioma dwoma dziewicami.
Williamson zanurkował przez właz do sterowni. Buczaczi odwrócił się i zobaczył, że Amerykanin jest zaledwie o parę metrów od niego. Sięgnął do pasa po największy klucz, jaki miał.
Za późno. Amerykanin rzucił się w stronę Buczacziego jak pocisk. Dwaj mężczyźni w skafandrach zderzyli się bezgłośnie. Buczaczi miał wrażenie, jakby ktoś wygniótł mu powietrze z płuc. Buczaczi siłował się z Amerykaninem, próbując trzymać go z dala od włazu, po czym obaj zaczęli się kotłować po powierzchni satelity, fikając koziołki.
Dan uwolnił jedno ramię z uścisku oponenta i złapał uchwyt. Przez sekundę miał wrażenie, że szarpnięcie urwie mu rękę; ból przeszył mu cały prawy bok. Facet wisiał na nim obiema rękami, ich hełmy uderzały o siebie. Dan dostrzegł, że napastnik jest Arabem.
Dan wyciągnął wolną rękę i sięgnął za hełm napastnika, próbując chwycić taśmę mocującą plecak z aparaturą podtrzymywania życia. W oczach mężczyzny pojawiło się przerażenie; odruchowo odsunął się od Dana. Nadal wisząc na uchwycie, mimo bólu w ramieniu, Dan podciągnął obute stopy i kopnął drania w brzuch z całych sił. Mężczyzna odpadł i machając rękami, wirując, odleciał w kosmos, coraz dalej i dalej.
Mogąc teraz używać lewej ręki, Dan ruszył w stronę włazu do sterowni.
Drugi z intruzów był w środku, z butami wpiętymi do pętli na podłodze; był zgięty w małpiej pozycji, jaką wielu ludzi odruchowo przyjmuje w stanie nieważkości. Jedyne światło w sterowni pochodziło z kolorowych ekranów i wskaźników panelu sterowania. Dan widział, jak odbijają się w jego hełmie. Zauważył, że napastnik przygląda się panelowi sterowania, próbując wymyślić, jak go uszkodzić, a następnie sięga do pasa z narzędziami i odpina potężny klucz.
On wszystko rozwali, pomyślał Dan!
Z rykiem, którego intruz nie mógł słyszeć, Dan rzucił się w jego stronę szczupakiem i uderzył w niego. Obaj, sczepieni, uderzyli w zakrzywioną ścianę małej sterowni. Przez prawe ramię Dana przeszła nowa fala bólu. Gdzie jest reszta mojej ekipy, pomyślał Dan, i odsunął się od intruza.
Drań nadal miał klucz w ręce; odepchnął się od ściany i leciał prosto na Dana.
Dan uśmiechnął się i pomyślał, że facet nie ma pojęcia o walkach w nieważkości. Dan zaczepił buty o pętle na podłodze, odchylił się zgrabnie, a napastnik przeleciał koło niego i uderzył w przeciwległą ścianę kopuły. Odbił się, wykonał mimowolne salto, po czym wyrównał lot i znów stanął twarzą w twarz z Danem.
Dan jednak zdążył już przemieścić się przed panel sterowania i zagrodził mu drogę.
— Jak chcesz coś tu rozwalać — powiedział, choć wiedział, że tamten go nie słyszy — musisz najpierw przejść koło mnie.
Intruz zawahał się, unosząc się kilka centymetrów nad podłogą. Rzucił w Dana kluczem; klucz pokoziołkował niezgrabnie. Dan chwycił go zdrową ręką i pogroził nim złowieszczo.