Boris Akunin
Powieść szpiegowska
Шпионский роман
Gatunki 2
Z rosyjskiego przełożył Jerzy Czech
Prolog
Przy palisandrowym biurku, stojącym w gabinecie o ścianach z czerwonego marmuru, siedziało trzech ludzi.
Dwaj z nich milczeli, jeden mówił; najpierw powoli, jakby z wysiłkiem, co chwila wyrażającym zmęczenie gestem, pocierając obrzękłe powieki; potem coraz głośniej, coraz energiczniej. W końcu zerwał się i zaczął przechadzać wzdłuż biurka, gwałtownie się obracając i pomagając sobie nerwowymi gestami rąk. Błękitne oczy napełniły się blaskiem, głos dźwięczał i wibrował, policzek drgał w gniewnym tiku, ale usta pozostawały spokojne i skrywały w kącikach cień marzycielskiego uśmiechu.
Słuchacze (jeden z nich był w czarnym mundurze admirała, drugi w generalskim feldgrau) doskonale wiedzieli, że wszystkie te następujące po sobie przypływy energii i słabości, nagłe przejścia od szeptu do krzyku, od suchych liczb do proroczych wizji, są po prostu chwytami zawodowego mówcy, a jednak czuli na sobie magię tego dziwnego, znanego całemu światu półuśmiechu.
Mówił do nich dyktator najpotężniejszego państwa Europy, najbardziej uwielbiany i najbardziej znienawidzony człowiek na Ziemi.
Słuchaczami owymi byli szef wywiadu wojskowego i jego zastępca, wezwani do kancelarii Rzeszy na tajną naradę, której wynik mógł zdecydować o życiu i śmierci dziesiątków milionów ludzi.
Człowiek o niesamowitych oczach i śmiejących się ustach mówił jednak nie o śmierci, ale o szczęściu.
– …Szczęście narodu niemieckiego, jego przyszłość postawione zostały na jedną kartę. Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że nasza pozycja jest niezachwiana, a perspektywy wspaniałe. Ale wywołując awanturę w Jugosławii, nasi wrogowie sprawili, że musiałem wstrzymać przygotowania do „Barbarossy” i spiesznie gasić pożar na tyłach. Małoduszni zaczęli szeptać, że dogodny moment został przegapiony, że realizację planu przyjdzie odłożyć do następnej wiosny. I cóż? – Energicznie chwycił palcami za czubek ostrego nosa, po czym silnie targnął swój kłujący wąsik. – Udzieliłem światu kolejnej lekcji, zmiażdżyłem armię jugosłowiańską w ciągu tygodnia! Operacja wojskowa zaczęła się szóstego kwietnia, a dzisiaj, dwunastego, można już mówić o naszym triumfie. – Krótka pauza; podbródek mówcy opadł ponuro, na czoło zsunął się długi kosmyk, głos przygasł. – Niestety, przerzucenie trzydziestu dywizji ze wschodu na zachód, a potem z zachodu na wschód oznacza, że musimy zmarnować sporo bezcennego czasu. Wbrew pierwotnym planom nie będziemy mogli uderzyć piętnastego maja. Sztab Generalny melduje, że w żadnym wypadku nie uda się nam zrobić tego wcześniej niż w drugiej albo nawet trzeciej dekadzie czerwca. Najważniejsze pytanie – czy w tak krótkim terminie, przed zimą, zdołamy wykonać wyznaczone zadania, to znaczy zniszczyć główne siły Armii Czerwonej i osiągnąć linię Archangielsk – Wołga? Liczyliśmy na pięć miesięcy, a zostają tylko cztery. Niektórzy mówią, że właśnie tego skradzionego miesiąca zabraknie nam do ostatecznego zwycięstwa. Może naprawdę lepiej poczekać do następnego roku?
Podrygującą ręką wykonał niepewny gest, potarł nią skroń. Jego barki ugięły się, jakby pod brzemieniem niesamowitej odpowiedzialności, oczy zamknęły, jakby pod wpływem bólu.
Nastąpiła teraz długa, może półminutowa pauza.
Szef wywiadu, człowiek jeszcze niestary, ale całkiem siwy, ostrożnie zerknął na swojego pomocnika. Ten lekko się zmarszczył, co oznaczało: decyzja tak czy owak została podjęta, po co więc te teatralne efekty?
Kanclerz poderwał głowę do góry, a w szeroko otwartych oczach błyszczała nieugięta wola.
– Panowie mądrale nie rozumieją podstawowej rzeczy! – Zaciśniętą pięścią zdawał się coś rąbać. – Spadająca lawina nie może się zatrzymać. Każdy, kto próbuje stanąć jej na drodze – ginie. Do zwycięstwa prowadzi ruch, każdy przystanek jest klęską. Na Jugosławię stracimy w sumie cały miesiąc. „Barbarossa” staje się teraz przedsięwzięciem jeszcze bardziej ryzykownym. Ale ja wiem, w jaki sposób powetujemy sobie stratę czasu. Do tej pory stawialiśmy na przewagę wojskową: ludzką, techniczną, strategiczną. Nie przejmowaliśmy się przygotowaniami bolszewików do obrony. Przeciwnie, chcieliśmy, żeby skupili na granicy możliwie jak najwięcej sił – wówczas za jednym zamachem zniszczylibyśmy całą Armię Czerwoną. Dziś jednak bój z dobrze przygotowanym przeciwnikiem byłby zbyt ryzykowny: nie możemy wikłać się w walki przygraniczne, by potem długo ścigać osłabionego, ale nie rozbitego nieprzyjaciela. Cios powinien być nie tylko druzgocący, ale także – wieloznaczna pauza – nieoczekiwany.
Admirał i jego zastępca, niezależnie od siebie, wysunęli się lekko do przodu. Ich twarze pozostały nieprzeniknione, ale ręka generała mimowolnie dotknęła prawego ucha – po dawnej kontuzji niezbyt dobrze na nie słyszał.
Dyktator zatrzymał się i patrzył na nich z góry.
– Tak, tak, panowie, nie przesłyszeliście się. Cios powinien spaść na nieprzyjaciela znienacka. W obecnej sytuacji czynnik zaskoczenia zyskuje pierwszorzędne, a nawet decydujące znaczenie.
Szef wywiadu odkaszlnął i powiedział cicho:
– Ależ to jest absolutnie wykluczone, mein Führer. Przygotowania do kampanii wschodniej trwają już kilka miesięcy. Nad granice Rosji, od Bałtyku po Morze Czarne, kieruje się pięć i pół miliona żołnierzy, tysiące samolotów i czołgów. W historii jeszcze nie było ruchów wojsk na taką skalę. Nie usiłowaliśmy nawet ukrywać naszych przygotowań przed NKWD. W każdym wypadku byłoby to nierealne. O jakim tu zaskoczeniu może być mowa?
– Nie wiem! – Twarz kanclerza była kamienna, skrzyżowane na piersiach ręce już nie drżały. – To pan odpowie mi na to pytanie. W dodatku najpóźniej za dwadzieścia cztery godziny. Abwehra została utworzona właśnie w tym celu, żeby rozwiązywać rzekomo nierozwiązywalne zadania!
– A jeśli okaże się, że zadanie nie ma rozwiązania?
Im głośniej i ostrzej mówił Führer, tym cichszy i łagodniejszy zduszony był głos admirała.
– Wówczas zrezygnuję z „Barbarossy”… – Po twarzy dyktatora przebiegł skurcz. – Nie postawię losów Rzeszy na tak słabą kartę.
Führer gwałtownie pochylił się i położył admirałowi rękę na ozdobnym naramienniku.
– Ale pan rozwiąże mi ten problem, jestem przekonany. Dokładną datę ataku wyznaczę dopiero wtedy, gdy zagwarantuje mi pan zaskoczenie. Na rozwinięcie bojowe wojsk potrzeba będzie całej dekady. To znaczy, że data „Z” – to dzień pańskiego raportu plus dziesięć dni… To wszystko, panowie. Idźcie, naradzajcie się.
Dowódcy wywiadu niespiesznie wstali. Kanclerz powiódł spojrzeniem po ich sposępniałych twarzach, wzruszył ramionami i lekceważąco dorzucił:
– Dam panom klucz. Celujcie w Azjatę, reszta się nie liczy. I jeszcze jedna sprawa. Żadnego pruskiego pięknoduchostwa, dopuszczam wszystkie środki, absolutnie wszystkie. Interesuje mnie tylko efekt. A zatem – za dwadzieścia cztery godziny przynoszą mi panowie rozwiązanie. Albo poszukają go inni.
Po czym wielki dyktator pochylił się nad papierami, dając do zrozumienia, że narada skończona.
Admirał i generał w milczeniu szli przez amfiladę pompatycznych, wyłożonych porfirem sal. Mijali jasnowłosych chłopaków ze straży przybocznej, przechodzili pod rozpostartymi skrzydłami orłów cesarskich, wieńczących spiżowe drzwi.
Przed zachodnią bramą Kancelarii Rzeszy, na Vosstrasse, czekał na nich czarny opel – niezbyt nowy i w odróżnieniu od sąsiednich limuzyn, nie wypucowany do blasku. Admirał gardził blichtrem.