– A to co znowu?
– Sam zobaczysz. – Październicyn uśmiechnął się tajemniczo i znowu mrugnął. – Jeśli ładunek będzie miał ręce i nogi, powitamy go obaj, czystej krwi Aryjczycy. Że przy wsparciu grupy nierozmownych kolegów, to jest samo przez się zrozumiałe. Tak że rolę masz odpowiedzialną, na dobrą sprawę – główną.
Jegor się wyprostował, całą swą postawą demonstrując: „Nie obawiajcie się, nie zawiodę”, chociaż nieprzyjemnie zadrżały mu kolana. Główna rola! Bez prób, w nieznanej sztuce, i to jeszcze jakiej…
– Rola jest mówiona czy jak? – zapytał, siląc się na łobuzerski uśmiech. – Nie martwcie się, pamięć mam dobrą, zapamiętuję od razu.
– Zapamiętaj to, co najważniejsze. Nasz teatr jest zawodowy, a nawet akademicki, tak że amatorszczyznę wykluczamy. Improwizacji nie potrzebujemy. Z własnej inicjatywy nie otwieraj ust. Jeśli spadochroniarz zwróci się do ciebie, odpowiadaj monosylabami, z tym swoim śpiewczym bawarskim akcentem, tak jak ty to potrafisz. Jesteś moim pomocnikiem, wykonujesz rozkazy. Zrozumiano? Jeśli uznam, że sprawy mają się źle, rzucam rozkaz: „Działaj!”. A ty – sierpowy i nokaut. Tylko uważaj, nie przesadź, nie rozwal mu łba.
– Jeśli tak, to lepszy będzie prosty. Krótsze ramię siły.
– Chcesz prosty, niech będzie prosty. Ty jesteś specjalistą. Ale mam nadzieję, że się bez tego obejdzie.
Dorin nie spuszczał oczu ze starszego majora, czekając na dalszy instruktaż, ale Październicyn nic nie mówił.
– To znaczy: nie otwieram ust. Na pytania odpowiadam krótko, na komendę walę prostym. Rozumiem. Co jeszcze?
– Nic więcej. – Październicyn uśmiechnął się, spoglądając życzliwie na młodszego lejtnanta. To już cała twoja rola.
– A miała być główna! – powiedział rozczarowany Jegor. – „Podano do stołu” – tylko tyle?
– A coś ty chciał, żebym takiemu żółtodziobowi powierzył werbalne opukiwanie doświadczonego agenta Abwehry?
„Werbalnym opukiwaniem” w żargonie służb specjalnych nazywa się pierwszy kontakt słowny z mało znanym obiektem, żeby możliwie najszybciej określić jego status, charakter i stopień stwarzanego zagrożenia. Do tej jubilerskiej roboty potrzebna jest bezbłędna intuicja, doświadczenie, szybkość reakcji.
– No, nie opukiwanie oczywiście, ale może chociaż coś podegrać… Powiedzieć, żeby wypadło naturalnie, swobodnie…
– Ja ci dam „swobodnie”! Noc, wszyscy mają nerwy napięte do ostatnich granic. Skoczek wylądował i jeszcze w ogóle nie rozumie, na jakim świecie żyje. Skąd tu, u diabła, swoboda?! A poza tym, Dorin, w dobrym teatrze nie ma małych ról. Słyszałeś o metodzie Stanisławskiego? Nawet jeśli aktor mówi tylko: „Podano do stołu”, powinien o swojej postaci wiedzieć absolutnie wszystko: znać jej biografię, cechy charakteru, upodobania. Tym się właśnie teraz zajmiemy. Jak mówił towarzysz Stanisławski: „Wierzę – nie wierzę”. Trzeba, żebyś zachowywał się przekonująco, inaczej widz ci nie uwierzy. A widz będzie szczególny. Jeśli źle zagrasz, nie wyjdzie do bufetu na piwo, tylko walnie z obu luf, prosto w bebechy.
Październicyn wetknął twardy palec w brzuch Jegora i roześmiał się.
Rozdział czwarty
W Moskwie było ciepło i jezdniami płynęły strumienie wody, kiedy zaś przyjechali do Szatury – to tak jakby przebyli nie sto dwadzieścia kilometrów, ale cofnęli się o dwa tygodnie, gdy nawet nie czuło się jeszcze zapachu wiosny. Na ulicach miasteczka nadal tu i ówdzie szarzały zaspy, a okoliczne pola były po prostu białe.
Na razie ulokowali się w miejskim wydziale bezpieczeństwa, który zajmował dwa pokoje w miejscowej komendzie milicji. Miejsce było dogodne: okna wychodziły akurat na stację, gdzie powinien był wysiąść hauptmann Reschke.
Październicyn rozwalił się w fotelu i machał nogą w białym filcaku, palił, rozmawiał przez telefon beztrosko, a nawet, można powiedzieć, leniwie. W starszym majorze nie wyczuwało się żadnego napięcia, za to Jegor siedział jak na szpilkach i co chwila nalewał sobie wody z karafki.
Kiedy jechali w zradiofonizowanym samochodzie (Jegor słyszał o takich, ale na własne oczy widział po raz pierwszy), szefa specgrupy wywoływała przez cały czas służba obserwacji zewnętrznej i meldowała:
O 18.50 Reschke wyszedł z ambasady; kluczy, chce uwolnić się od obserwatora; pozwolono mu oderwać się od dwóch zwykłych „ogonów”, ale dzisiaj towarzyszy mu jeszcze ośmiu dodatkowych.
O 19.15 hauptmann spotkał się na Dworcu Kazańskim z dwoma mężczyznami, obaj mieli brezentowe płaszcze z kapturami i futrzane buty, nieśli na plecach wielkie plecaki, w rękach sprzęt wędkarski. Tożsamość jednego ustalono od razu, to Leonhard Stahlberg, pracownik przedstawicielstwa Farbeti-Industrie. Został rozpracowany jako agent niemieckich służb specjalnych. Identyfikacja drugiego w toku. Stahlberg wyjął z plecaka jeszcze jeden płaszcz, dał go Reschkemu.
Wsiedli do pociągu podmiejskiego, jadącego do Szatury. O 19.20 odjechali. W wagonie ludzi nie było wielu, zdecydowano więc nie prowadzić obserwacji w pociągu. Z każdej stacji jednak składano starszemu majorowi meldunek przez radio, a potem, kiedy Październicyn urządził się w miejskim wydziale, telefonicznie; samochodowa łączność radiowa pracowała niesprawnie, z zakłóceniami.
O 20.20 z kartoteki Trzeciego Wydziału nadeszła informacja, że trzeci „wędkarz” został zidentyfikowany. – To niejaki Hugo von Launitz, inżynier z moskiewskiego biura Lufthansy.
– Ciekawe – rzekł na to Październicyn. – Nasz resort się takim nie zajmował. Widocznie do tej pory uchodził za czystego.
W pokoju był również szef wydziału miejskiego, lejtnant Głowaczow. Brzmiało to jak przezwisko, bo lejtnant istotnie miał głowę wielką, z odstającymi czerwonymi uszami, za to niekoniecznie tęgą. Prowincjusz był zdenerwowany, bał się zblamować przed stołecznym szefostwem.
– Jezioro Święte jest duże, powierzchnia trzysta dwanaście hektarów, linia brzegowa około dziewięciu tysięcy pięciuset metrów – sypał liczbami, demonstrując swoją kompetencję służbową. – Z dwóch stron ku wodzie schodzi obszar leśny. Poza tym torfowiska. Jeszcze, co prawda, nie odtajały… Tutaj, na mapie, towarzyszu naczelniku, zaznaczyłem miejsca, gdzie najwygodniej zrzucić desant.
– Daj spokój, Głowaczenko. – Major, który cały czas przekręcał nazwisko lejtnanta, machnął ręką. – Sami nas zaprowadzą, gdzie trzeba. Idź lepiej i sprawdź, co tam z grupą pościgową.
Jegor nie widział grupy, wiedział tylko, że przybyła około dziewiątej i potajemnie rozlokowała się w jakimś magazynie. U Październicyna zjawił się z meldunkiem dowódca – schludny chłopak z podkręconymi wąsikami, w randze młodszego lejtnanta bezpieczeństwa. Jegor nie dosłyszał nazwiska, więc nazwał go w myślach Porucznikiem.
Październicyn zapytał tylko:
O saperze nie zapomnieliście? No. Odmaszerować. Działajcie zgodnie z instrukcją.
Ciekawe, po co mu saper?
Jegor nie narzucał się z pytaniami. Tylko patrzył i słuchał, wyekwipowano go na Łubiance, jak się patrzy: watowana kurtka, wełniane skarpety, gumowe buty, czapka uszanka. Wszystko wygodne, niekrępujące ruchów. Dali mu jeszcze cienką, ale bardzo ciepłą wełnianą koszulę.
– Włóż ją, włóż – rozkazał Październicyn. – Nie wiadomo, jak długo będziemy brnąć w śniegu, a według prognozy, nocą w Szaturze ma być minus dwa.
Sam szef ubrany był elegancko: kurtka na kożuszku, modne filcowe buty, futrzane kepi z daszkiem. Prawdziwy cudzoziemiec.
O 22.28 zadzwoniono z sąsiedniej stacji Szaturtorf: szykujcie się na powitanie, za trzy minuty będziecie mieli gości.
Jegor napił się wody ostatni raz. Zerwał się, pozapinał.
– „Jedzie do niej, jedzie sam, do kochanki jedzie pan” – zaśpiewał Październicyn przyjemnym barytonem. Z każdą chwilą był w coraz lepszym nastroju. Przeciągnął się.