– To właśnie jest prawdziwe życie. Dalej, Dorin, gaś światło i odsuń zasłony. Obejrzymy sobie film. Niemy.
Dorin już wiedział, że wszyscy wysiadający z pociągu przechodzą przez plac, pod oknami wydziału. Głowaczow kazał naprawić jedną z latarni ulicznych, a do pozostałych wstawić jaśniejsze żarówki, tak że oświetlenie mieli zapewnione odpowiednie; niewielki plac widać było jak na dłoni. Na wypadek, gdyby Niemcy wpadli na pomysł, by zeskoczyć z peronu i pójść przez tory, po drugiej stronie dyżurowali agenci; ci daliby znać.
Rozległ się łoskot nadjeżdżającego pociągu.
– Towarzyszu starszy majorze, może jednak wydacie mi broń? – spytał Jegor.
– Twoja broń to prawy prosty, i to wyłącznie na komendę… Aha, są mili goście. Przyjechali.
Przez plac, w niezbyt gęstym tłumie, szło trzech mężczyzn w szerokich płaszczach, dwaj mieli na ramionach wędki i podbieraki, trzeci – kołowrotek do połowów pod lodem. Jegor Przykleił się do szyby, starając się lepiej przyjrzeć szpiegom.
– „Trzej faszyści, trzej weseli chłopcy, dzisiaj wiezie ich bojowy wóz” – nucił major. – Ten tyczkowaty to Reschke. Okułary nosi Stahlberg. Metodą eliminacji ustalamy, że ten z dużym nosem nazywa się von Launitz. Ma dobrą twarz. Słabego człowieka. Z nim właśnie popracujemy.
Ostatnie słowa wypowiedział półgłosem, sam do siebie. Pukanie do drzwi. Wrócił Głowaczow.
– Wszystko w porządku, towarzyszu naczelniku. Grupa w gotowości numer jeden, łańcuch sygnalizacyjny domknięty. Jak to się mówi: No pasaran!
– Prowadźcie tedy, szlachetny hidalgo – rzekł Październicyn, wkładając kepi. – „Szeleszczą drzewa, zefir zawiewa, a Gwadalkiwir pluszcze i śpiewa”.
Jegor pierwszy raz uczestniczył w prawdziwej obserwacji operacyjnej, która przebiegała dziwnie, wcale nie tak, jak ich uczono w SSP.
Najpierw po prostu szli ulicą ze starszym majorem, potem ścieżką przez pole, po udeptanym śniegu. Nie maskowali się, nie chowali, nie mieli kontaktu wzrokowego z obiektem.
Niemców prowadził ktoś inny, kogo Dorin nawet nie widział; tylko punktowe sygnały świetlne błyskały w ciemności. Te krótkie błyski wskazywały drogę idącej trójce (Jegor, Październicyn i Głowaczow), a z tyłu bezszelestnie prześlizgiwały się cienie w brudnoszarych płaszczach maskujących – grupa Porucznika.
Za polami zaczął się las, dosyć gęsty. Przeszli co najmniej pięć kilometrów. Nad głową widniał pas nieba – płynął tam księżyc, mrugały gwiazdy. Zerwał się zimny wiatr.
– Już rozumiem, towarzyszu naczelniku. Idą na przesiekę – powiedział Głowaczow. – Wyrąbano ją pod linię elektryczną. To dobre miejsce na zrzut, daję słowo, od razu je zaznaczyłem na mapie. Przecinka jest szeroka, na siedemdziesiąt metrów, po brzegach zagajnik świerkowy, jak się zapali ogniska, to będzie je widać tylko z góry, a najważniejsze, że dochodzi do jeziora. Lód jeszcze mocny, w zasadzie utrzyma nawet samolot, jak nie jest duży.
– Aha, uważaj, akurat ci wyląduje! – Październicyn zadarł głowę. – Herr Hauptmann ma pecha. Noc jest księżycowa. Za to pilot będzie zadowolony. I skoczkowi łatwiej, jeśli, oczywiście, zrzucą człowieka.
Światełko z przodu mignęło dwa razy, potem jeszcze dwa.
– Zatrzymali się. No, uwaga, teraz ostrożnie.
Starszy major wyrzucił papierosa, pochylił się i ruszył naprzód miękko, płynnie, tak że nawet śnieg nie skrzypiał.
Jegor i lejtnant wzięli przykład z szefa, z tyłu bezszelestnymi skokami dogonił ich Porucznik.
Las z przodu pojaśniał. Za świerkami odsłoniła się bezleśna przestrzeń, która z prawej strony rozszerzała się i zlewała z niebem – to oczywiście musiało być jezioro.
Od śniegu wyraźnie odcinały się trzy postacie. Słychać było ich ciche głosy; brzęknęła też pokrywka termosu, potem błysnęła zapałka.
– Dlaczego nie układają chrustu? – wyszeptał Głowaczow. – Gdzie ogniska?
– Na ziemię – rozkazał Październicyn. – Wyobraźcie sobie, że leżymy w Gagrze na plaży. Dorin, ty po mojej prawej, Głowaczow po lewej, Podjabłoński, ty z tyłu.
Ach, to tak się nazywał Porucznik.
– Nie Podjabłoński, tylko Podjabłonkin – poprawił tamten obrażony. – Ile razy mam powtarzać, towarzyszu starszy majorze?
– Przepraszam – mruknął Październicyn.
Żołnierze z grupy pościgowej zalegli o dziesięć kroków za nimi gęstym łańcuchem. Cisza, żadnych rozmów – zlali się ze śniegiem, i jakby ich nie było.
Leżeli tak z pół godziny. Od ziemi ciągnęło chłodem, nawet przez waciak i ciepłą koszulę.
Nagle Porucznik szepnął:
– Leci!
Po kilku sekundach Jegor też usłyszał równy, powoli zbliżający się huk, a jeszcze pół minuty później powiedział z przekonaniem:
– Douglas, DC-3. Transportowo-pasażerski, dwusilnikowy. My też je produkujemy na licencji. U nas się nazywa PS-84. Leci mniej więcej na wysokości trzech tysięcy metrów. Prędkość podróżna trochę powyżej dwustu.
Porucznik spojrzał na niego z szacunkiem.
– Dobrze mieć przy sobie fachowca – pochwalił Październicyn. – Patrzcie ich, konspiratorów, nawet o markę samolotu się zatroszczyli. Zwykle do zrzutów używają junkersów. W Abwehrze-2, w bazie grupy „T”, mają zagraniczne samoloty wszystkich marek, ale wysyłają je tylko w szczególnych wypadkach. To znaczy, że przesyłka jest rzeczywiście wyjątkowo cenna.
Niemcy na przecince zaczęli się krzątać, stanęli w szeregu, w odstępach trzydziestometrowych. Październicyn zauważył:
– Już wiem, dlaczego nie palą ognisk. Będą dawali sygnały reflektorami. To prostsze i nie zostawia śladów.
Istotnie: nad głowami agentów zaczęły błyskać trzy jasne plamy; to pojawiały się, to znikały. Głowaczow zapytał szeptem:
– Już, towarzyszu naczelniku?
– Jeszcze nie. Niech najpierw zrzucą ładunek. Jak się coś pilotowi nie spodoba, to odleci, i w ten sposób zepsujemy całą sprawę. – Starszy major zwrócił się do Porucznika: – Po trzech ludzi na każdego. Dwóch zdejmuje, trzeci zabiera reflektor i trzyma, mrugając. Tylko ich nie wystraszcie.
– Bez obawy – odrzekł tamten spokojnie – Teraz patrzą w górę, słuch odbiera pracę silnika, a nie to, co się dzieje w okolicy.
Podjabłonkin odpełznął w ciemność, a starszy major wyciągnął zza kurtki jakąś niezwykłą lornetę i popatrzył w niebo.
– To do nocnego widzenia, tak? – szepnął Jegor.
– Tak, w dodatku z dalmierzem… Wszystko się zgadza, wysokość trzy sto. Zuch z ciebie, towarzyszu pilocie… Zatacza drugi krąg… Zwolnił… Teraz zrzuci… Jest! Spadochron się otworzył… To człowiek! Dorin, jak długo będzie opadał?
– Z trzech tysięcy? Gdyby nie wiatr, to dziesięć minut. A przy wietrze… – ocenił prędkość -…jakieś pięć metrów na sekundę, plus minus. Przy wietrze trzynaście.
Starszy major odrzucił lornetę na bok, odwrócił się, energicznie machnął ręką.
Z lasku wychynęły szare, ledwie dostrzegalne cienie – to ruszyła grupa pościgowa.
Październicyn pośpiesznie wyjaśnił, nie odrywając oczu od przecinki:
– Jeśli jest skoczek, to potrzebujemy hasła. Mamy trzynaście minut, żeby je zdobyć… Dobrze ich zdjęli, czyściutko!
Trzy punkty świetlne na polanie zachwiały się ledwie dostrzegalnie i znowu ustawiły w linię prostą, zamigotały w sposób skoordynowany.
– Naprzód!
Starszy major tak wyrwał do przodu, że od razu zostawił za sobą Jegora, a już miejscowy czekista biegł daleko za nimi.
Każdego z Niemców trzymało dwóch sołdatów; tamci nie mogli się ruszyć; ręce mieli wykręcone do tyłu. Słychać było jęki, stłumione stękanie.