– Kontroluj czas – rzucił Październicyn i wskazał palcem tyczkowatego hauptmanna. – Hej, tam! Hasło dla spadochroniarza!
– Jestem niemiecki dyplomata – wycharczał zgięty w siedmioro Reschke. – Czeci sekretarz ambasady. Ja sządam konsul. Jaki spadochroniarz? My z czyjaciólmi na ryby…
– Hasło! – przerwał starszy major. – Inaczej was zastrzelę.
– Nie ośmieli się pan!
– Poszli ludzie na ryby, wpadli pod lód. Zdarza się. Dalej, do wody z nim. Głową!
Do brzegu było dziesięć metrów. Przy samym brzegu lód odtajał, między białą warstwą i szarym piaskiem czerniało pasmo wody.
Hauptmanna powlekli do jeziora, wsunęli głową pod krawędź tafli. Na pomoc podbiegło jeszcze trzech wojaków, zwalili się Niemcowi na nogi. Reschke miotał się, pluskała woda.
– Tych dwóch przyprowadzić bliżej, niech się przyjrzą! – krzyknął Październicyn, nie odwracając głowy. – Dorin, czas!
Jegor spojrzał na zegarek. Ręka mu się trzęsła, głos zadrżał zdradziecko:
– Półtorej minuty!
Obejrzeli się na Niemców. Wyraz twarzy mieli jednakowy: mieszanina niedowierzania i przerażenia. Jeden z żołnierzy trzymających reflektor zachwiał się.
– Trzymaj, twoja mać! – warknął porucznik. – Masz słabe nerwy, to idź do baletu!
Przed oczami Jegor miał świecący cyferblat. Wskazówka sekundowa powoli przesuwała się od kreski do kreski.
– Wyjąć go, towarzyszu naczelniku? – spytał Głowaczow, przestępujący z nogi na nogę na samym brzegu. – Może teraz powie?
– Ja ci wyjmę! Dorin, czas!
– Trzy minuty!
Hauptmann już się nie rzucał, leżał, dziwacznie rozkraczony.
– Zostawić go – zadecydował Październicyn.
Żołnierze wstali, rozcierając zmarznięte ręce. Nieruchome ciało leżało, zanurzone w wodzie do pasa. Jegor przełknął ślinę. Fryca pewnie można by jeszcze ocucić. Czyżby starszy major nie kazał go wyciągnąć?
– Teraz tego, Launitza!
Nosaty Niemiec zapiszczał, a Jegor przypomniał sobie, jak Październicyn mówił: „Ma dobrą twarz. Słabego człowieka. Z tym właśnie popracujemy”.
– Hasło!
Twarz von Launitza skakała, usta drżały. Zaraz, zaraz pęknie! Ale nie, milczał.
– Cztery minuty trzydzieści sekund – zameldował Jegor. Nagle okularnik (jak mu tam było, Stahlberg) zawołał:
– Ja! Ja podam hasło! Ale pod warunkiem, że jego też… – I wskazał głową na von Launitza. – Pod lód. Sami rozumiecie…
– Rozumiem – przytaknął Październicyn.
Podszedł, przysunął się blisko do Stahlberga i spytał szeptem:
– No?
Tamten ledwo dosłyszalnie wyrzucił z siebie:
– VZ.
– Jasne. – Starszy major w skupieniu patrzył okularnikowi w oczy. Potem dał rozkaz: – Tego też pod lód.
Żołnierze powlekli na brzeg dramatycznie opierającego się Stahlberga, wsunęli go głową do wody, i koszmarna scena się powtórzyła. Dorin nie wytrzymał.
– Dlaczego?
– Popatrz lepiej na nosacza – półgłosem odparł Październicyn. Von Launitzowi nogi najwyraźniej odmówiły posłuszeństwa.
Wisiał żołnierzom na rękach, mrugał rozpaczliwie; usta mu drgały.
– Czas?
– Osiem minut czterdzieści.
Stahlberg leżał dokładnie w takiej pozycji jak Reschke, ale zanurzony po barki. Drgawki już się skończyły.
Hasło? – spokojnie zwrócił się Październicyn do ostatniego z Niemców.
Tamten zmrużył oczy, ale już się nie opierał.
– Powiem, powiem! Li… Linda!
– Czego należało dowieść. – Starszy major spojrzał na Jegora znacząco. – A tamten – „VZ”… Tak, mamy hasło. Gdzie nasz aniołek?
Porucznik, jak się okazało, zdążył podnieść lornetkę i patrzył przez nią, nie tracąc obiektu z pola widzenia.
– Chytry sukinsyn, towarzyszu naczelniku. Manewruje linkami, żeby wylądować na lodzie. Chce widzieć wszystko dookoła. Gówniana sprawa, nie da rady podejść grupą. Jakie rozkazy?
– Jak to, nie boi się, że lód się załamie? – zdziwił się Głowaczow, chociaż sam dopiero co zapewniał, że na jeziorze nawet samolot wyląduje.
Sądząc po krawędzi, lodowa tafla miała jakieś siedemdziesiąt do osiemdziesięciu centymetrów. Chodzić, a nawet podskakiwać można było do woli, ale jeśli z rozmachu rąbnie o nią spadochroniarz…
– Co to takiego, to czarne? – spytał Porucznik, patrząc przez lornetę na jezioro. – O, tam, czy przypadkiem nie wyspa?
– Tak jest! – potwierdził Głowaczow. – Wysepka. Mała, trzydzieści metrów średnicy. Tam chce wylądować. Zobaczył ją z góry. Mistrz spadochroniarski, patrzcie no.
Jegor rzucił lekceważąco:
– E, to nic szczególnego. Ja bym też wylądował. Przy wietrze pięć na sekundę to łatwe. Gdyby wyspa miała dziesięć metrów, to oczywiście…
– Dobra – przerwał dyskusję Październicyn, który już naturalnie podjął decyzję. – Dorin, idziesz ze mną. Reszta zostaje na brzegu. Czekać na mój sygnał… Albo na wystrzały. Tego zakneblować. Na wszelki wypadek.
Razem przeskoczyli przez pas wody na lód i ruszyli szybkim krokiem. Pod nogami chlupało, chociaż było minus dwa stopnie. Jeszcze parę ciepłych dni, a pokrywa westchnie i popęka.
Skoczka było widać już nieuzbrojonym okiem. Po srebrzystym niebie ślizgał się biały stożek, kierując się na ciemną plamę wysepki. Pewnie wyląduje wcześniej, niż tam dobrniemy, ocenił Jegor. Do pokonania mieli trzysta metrów.
– Linda, Linda, meein Schaaatz… - zaśpiewał Październicyn na melodię „Świeci miesiąc, świeci jasny”.
Jegor nie bał się wcale. Inaczej niż kilka minut wcześniej, na brzegu, kiedy topili szpiegów.
– Towarzyszu starszy majorze, a jak się domyśliliście, że Stahlberg podał złe hasło?
– Pamiętam jego dossier. To stary wyga. Żelazny krzyż za Hiszpanię. Taki się łatwo nie złamie. Poza tym trzeba znać literaturę. Czytałeś balladę Wrzosowy miód? Jak Szkoci chcieli wydrzeć ojcu i synowi sekret warzenia miodu? Stary im mówi: powiem, ale wstyd mi przed synem, musicie go zabić. A tamci, głupcy, posłuchali.
Prawdę wam rzekłem, o Szkoci,
Że martwił mnie syn mój młody.
Nie wierzę w wytrwałość takich,
Co jeszcze nie gołą brody.
A mnie niestraszny ogień.
Niestraszny męki trud,
Umrę i razem ze mną
Niech umrze wrzosowy miód.
A oto wysepka: brzeg z lewej urwisty, z prawej łagodny. Sucha trawa, czarne krzewy, na nich – białe płótno spadochronu. Człowieka nie widać, na pewno leży na ziemi. Trzyma ich na muszce.
– No dalej, Dorin, zawołaj z tym swoim bawarskim zaśpiewem: Fehlt Ihnen was?
– Stało się coś? – wrzasnął Jegor, przystawiwszy dłoń do ust.
Od ziemi oddzielił się cień. Wysoki mężczyzna, w hełmie i kombinezonie. Faktycznie – w ręku miał pistolet. Chyba mauzera 712, strzelającego seriami.
Baliśmy się, że wpadnie pan do wody! – zawołał z niepokojem Październicyn swoją wspaniałą niemczyzną. – Jest tam, całkiem blisko!
Przy samym brzegu istotnie ciemniała woda.
– To nic – odezwał się spadochroniarz. – Z góry było ją bardzo dobrze widać. Podajcie hasło.
Wcale nie mówi czysto po niemiecku, stwierdził Dorin. Biegle, ale z akcentem.
– Marta. To znaczy Magda. Eee, żartuję. Linda. Mała Linda – zaśmiał się starszy major, gramoląc się po zboczu. – Parszywa pamięć do kobiecych imion. Niech pan mi pomoże.