Выбрать главу

Szpieg schował pistolet, pochylił się i szarpnięciem wyciągnął ich na stromy brzeg, najpierw jednego, potem drugiego.

– Potłukł się pan? – spytał Październicyn, ruchem głowy pokazując lewą rękę agenta, mocno przyciśniętą do boku.

– Trochę, łokieć. Głupstwo, złamania nie ma. Ale nie dam rady zwinąć spadochronu. Pomóżcie. Potem wrzucimy go do wody.

– Dalej, Rudi! – Starszy major popchnął Jegora. – Zróbmy to na cztery ręce. To mój pomocnik – wyjaśnił skoczkowi. – Służył w Luftwaffe, zna się na spadochronach.

Tamten skinął potakująco. Teraz obrócił się do księżyca, tak że Dorin mógł obejrzeć szeroką twarz z przypłaszczonym nosem, zmrużone oczy. Agent nieustannie kręcił głową, rozglądając się po białej przestrzeni. Ale tam było pusto i cicho, szumiał tylko wiatr.

Zdjęli spadochron z krzaków, uwolnili liny, i raz – dwa zrolowali.

Niemiec, czy kim tam spadochroniarz był naprawdę, stał trochę z boku i obserwował ich. Nogą przytrzymywał plecak.

Jegor wiedział, że starszy major zacznie go zaraz opukiwać. Trzeba z faszysty wyciągnąć, ile się da, zanim się go aresztuje.

– Nie huśtało panem? W powietrzu? Prognoza była taka sobie, martwiliśmy się z pułkownikiem Krebsem. – Starszy major przystąpił do dzieła, jak gdyby przypadkowo wspominając o attache wojskowym, który, jak ustaliły Organy, miał w wywiadzie status wyższy niż jego przełożony.

Agent nic nie odpowiedział.

Powlekli spadochron nad urwisko, zrzucili do wody. Głośny plusk, czarne bryzgi, potem biała piana. No proszę, przy samym brzegu, a głęboko.

– Pewnie powinniśmy się przedstawić? – powiedział Październicyn, odwracając się. – To jest, jak mówiłem, Rudi. A ja jestem hauptmann Reschke. Delegacja powitalna w pełnym składzie. A kto pana odprowadzał? Wylecieliście z Mischen czy ze Szczecina? No, poznajmy się.

I wyciągnął rękę.

Z instruktażu Dorin wiedział, że przerzutem agentów do ZSRR zajmuje się teraz Abwehrstełłe (czyli urząd regionalny) „Królewiec”, ze szkołą wywiadu w pruskim miasteczku Mischen, oraz Abwehrstelle „Szczecin”. O pierwszym z miejsc mało co wiadomo, o drugim informacji nie było wcale.

Spadochroniarz szeroko się uśmiechnął, wyciągnął prawą dłoń i nagle gwałtownie przechylił się na bok. Lewa ręka, rzekomo kontuzjowana w czasie lądowania, zgięła się w łokciu; niewyraźnie zalśniła czarna stal. Błysnął ogień, zlewając się z grzmotem wystrzału, ale Październicyn jakimś cudem zdążył uderzyć w pistolet, tak że kula trafiła w ziemię.

Starszy major złapał broń za lufę i krzyknął:

– Jegor!

Dorin rzucił się, ale skoczek wypuścił pistolet, odskoczył do tyłu, zacharczał i kopnął Październicyna w pierś.

Starszy major zamachał rękami i runął ze stromego brzegu – sądząc po pluśnięciu, prosto w wodę. Nie było jednak czasu się temu przyglądać – agent już wyszarpywał mauzera z kieszeni.

– Łynda! Czekystowśke hady! Pozabyjaju! – chrypiał z wściekłością wykrzywionymi ustami.

To Ukrainiec, zdążył pomyśleć Jegor, nacierając na przeciwnika. Na początek huknął go prostym w podbródek i od razu puścił serię szybkich ciosów: w tułów, w tułów, w tułów, potem – w twarz, w twarz, w twarz.

Po ostatnim, finałowym ciosie spadochroniarz przewrócił się na plecy, mauzer upadł na bok, ale tego Jegorowi było jeszcze mało.

Przycisnął tamtemu ręce kolanami do ziemi, a potem młócił o na odlew, jak nigdy w życiu. Na ringu albo w bójce zawsze zachowywał zimną krew i jasność umysłu, a tu pociemniało mu w oczach, uszy miał zatkane. Dorin nie słyszał, że przy każdym ciosie krzyczy:

– A masz! A masz! A masz!

Ktoś złapał go za ramiona i odciągnął.

Nad Jegorem stał starszy major, mokry i ubłocony.

– Coś ty! Zabijesz go! Poświeć no.

Szczękając zębami z podniecenia, Dorin wyjął latarkę z kieszeni.

Agent leżał z zamkniętymi oczami. Zamiast twarzy miał krwawą kaszę, nos skręcony w bok; złamana szczęka opadła, między rozbitymi wargami błyszczały okruchy zębów.

– Chyba żyje… Po prostu wyłączył się. Aleś go… – Październicyn pokiwał głową, macając puls leżącego. – Brak ci kultury, Dorin. Źle traktujesz cudzoziemców.

Chociaż woda ściekała zeń strumieniami, głos miał spokojny jak zwykle, i dzięki temu Jegor już całkiem ochłonął. Rozejrzał się dookoła. Zobaczył, jak biegną po lodzie czarne postacie; grupa ruszyła pędem, kiedy tylko usłyszała wystrzał.

– To nie cudzoziemiec, tylko Ukrainiec, towarzyszu starszy majorze.

– Ach tak? To zdążyliście nawet porozmawiać? No i co jeszcze ci powiedział?

– Nic. Linda, mówi, czekistowskie gady, pozabijam. Ale po ukraińsku, na sto procent. Dlaczego nagle zaczął strzelać?

Październicyn podrapał się w szczękę ze skruszoną miną.

– Dlaczego, dlaczego… Bo głupi jestem, dlatego. Najwyraźniej Launitz nabrał mnie z tą Lindą. Dobrze, że nas od razu nie stuknął. Bardzo już był pewny siebie. Nas tylko dwóch, a w lewej ręce miał spluwę… Ej! – krzyknął, odwracając się w stronę jeziora. A Launitza macie?

– Tak jest, mamy go! – odkrzyknął Porucznik, który był już przy samym brzegu. – Co tam u was, towarzyszu naczelniku?

Październicyn nic nie odpowiedział, tylko rzucił się pędem po urwistym stoku. Odepchnął Porucznika i Głowaczowa, roztrącił żołnierzy i rzucił się do nosacza – Niemca, którego ciągnięto na samym końcu.

– Linda, co, Linda? – wrzasnął przeraźliwie.

Jegor był pewny, że starszy major uderzy Niemca, von Launitz także: skurczył się, szarpnął do tyłu, ale konwojenci trzymali go mocno.

Październicyn jednak nie uderzył. Podparł się pod boki, zaciekawiony pochylił głowę.

– Czemu pan skłamał?

Jegor zostawił leżącego bez czucia spadochroniarza pod opieką porucznika i zszedł na lód, żeby posłuchać, co odpowie Niemiec.

Tamten milczał długo. W końcu, patrząc pod nogi, powiedział:

– I tak mnie zabijecie. Po utopieniu dyplomaty i przedstawiciela Farben-Industrie nie wezwiecie przecież konsula…

Von Launitz zerknął na bok i znowu szybko opuścił głowę. Patrzy na przerębel, domyślił się Jegor i aż się skurczył wewnętrznie. Znowu to samo?

– Słuszne rozumowanie – przytaknął Październicyn. Zdjął but, wyżął go. To samo zrobił z drugim filcakiem. Popatrzył na konwojentów – Czego się gapicie? Pod wodę go.

Ściągnął kurtkę. Tamci narzucili mu na ramiona suchy półkożuszek.

– Aaa! Nie chcę! Na miłość boską! – zaniósł się krzykiem von Launitz, usilnie próbując zaprzeć się nogami, ale obcasy ślizgały się po lodzie.

Powalili Niemca na brzeg i wsadzili mu głowę do wody. Jegor poczuł, że trzeci raz tego samego widowiska nie zniesie. Odwrócił się, chociaż wstyd mu było własnego mazgajstwa.

– Dosyć! – rozkazał starszy major. – Dawajcie go tutaj.

Posadzono von Launitza na lodzie. Łapał powietrze ustami, mokre włosy przykleiły się do czoła.

Październicyn podszedł do niego i przysiadł w kucki, po czym zaczął mówić spokojnym głosem, bez gniewu:

– Wie pan, co sobie pomyślałem. Skoro podał pan fałszywe hasło, to znaczy, że jest pan człowiekiem z charakterem. To dobrze. Sądząc po krzykach, ma pan ochotę nadal żyć. To też nieźle. Mamy więc płaszczyznę porozumienia. Proszę wybierać, co pan woli: współpracę ze mną albo do wody.

Niemiec zamknął oczy. Po jego twarzy przebiegł skurcz.

– Nie… nie! Czego pan chce? Co mam zrobić?

– Dajcie mu czapkę, bo się przeziębi. Włosy wytrzyjcie! tak… – Starszy major poklepał von Launitza po ramieniu. – powie pan pułkownikowi Krebsowi, że spadochroniarza wiatr niósł nad jezioro i lód nie wytrzymał. Pobiegliście we trójkę go ratować, ale pod Reschkem i Stahlbergiem lód się załamał. Pan nie mógł ratować wszystkich trzech, więc wybrał pan spadochroniarza. Wyciągnął pan nie tylko jego, ale i plecak. Gdzie mieliście dostawić gościa?