Выбрать главу

Pokój bowiem nie wyglądał zachęcająco: masywne biurowe meble, słabo połyskujący parkiet, na ścianie mapy, przesłonięte białymi roletami. Były tylko dwa kolorowe akcenty – wielki obraz Wódz i Narkom na inauguracji drugiego etapu budowy Elektrowni Ucz-Kandałyckiej oraz ozdobny biało-złoty kałamarz – rzeźba Narada nad projektem radzieckiej konstytucji, dar pracowników aparatu centralnego na czterdzieste urodziny gospodarza.

Dziesięciometrowy stół, przy którym zazwyczaj odbywały się narady kierownictwa, wyglądał inaczej niż zwykle. Na środku stały dwie patery (jedna z owocami, druga z ciastem) i srebrny samowar, poza tym szklanki z parującą herbatą.

Oprócz samego Narkoma i narkoma bezpieczeństwa w herbatce uczestniczyły jeszcze cztery osoby – trzy w wojskowych Mundurach, jedna po cywilnemu.

Właściwie herbatę pił wyłącznie Narkom, łysawy, tęgi mężczyzna w pince-nez, za którego szkłami pobłyskiwały żywe kpiarskie oczy. Reszta nie korzystała z poczęstunku, w skupieniu słuchając wojskowego z ogoloną głową i dwoma rombami na wyłogach.

Ten właśnie skończył swoją mowę i usiadł.

– Dobrze, towarzyszu Niemiec – pochwalił go gospodarz, w którego wymowie słychać było lekki akcent gruziński. – Jak zawsze krótko, jasno i przekonująco. Teraz zapoznamy się z argumentacją towarzysza Japończyka.

Wszyscy oprócz mężczyzny, którego Narkom nazwał „Niemcem”, zwrócili się w stronę siedzącego naprzeciwko przysadzistego bruneta z jednym rombem. Człowiek ów podniósł się, z przyzwyczajenia poprawił pas i odchrząknął. „Niemiec” (byt nim starszy major Październicyn) pochylił wysokie czoło i zaczął rysować w notesie bagnety i szpady. Przeszkadzała mu jednak rękawiczka na prawej ręce, przez co owa broń kolną i sieczna wychodziła trochę skrzywiona.

Zwyczaj herbatek Narkom wprowadził stosunkowo niedawno, zebrani nie zdążyli do niego przywyknąć i dlatego się krępowali. W odróżnieniu od zwykłych narad, gdzie z urzędu obecni byli zastępcy obu komisarzy ludowych, a także naczelnicy zarządów, wydziałów i odcinków, na herbatkę do Szefa zapraszano niezależnie od stopnia, w konkretnych sprawach. Mile widziana była swobodna wymiana poglądów, nawet spory i polemika z przełożonymi. Herbatę podawano właśnie po to, by podkreślić nieoficjalny charakter spotkań, które Narkom żartobliwie ochrzcił mianem „five o’clocków”. W takiej sytuacji żartował częściej niż zwykle i zachowywał się swobodnie. Mówił mało, przeważnie słuchał.

Narkom bezpieczeństwa zaś w ogóle prawie nie otwierał ust, podkreślając tym samym, że w obecności szefa jest numerem drugim. Sąd Październicyna o narkomie bezpieczeństwa był następujący: człowiek mądry, ale chyba przesadnie ostrożny. Jak to się mówi, szkody nie narobi, ale prochu też nie wymyśli.

Wiatr poruszył lufcikiem, po politurowanej powierzchni stołu przebiegł słoneczny zajączek i dyskretnie oświetlił bursztynowe winogrona na paterze; zalśniła melchiorowa łyżeczka.

Owoce były w pierwszorzędnym gatunku. W końcu kwietnia winogron, brzoskwiń, moreli nie ma nawet w przydziale dla wyższego dowództwa, a tu – coś takiego.

Starszy lejtnant Kogan nie wytrzymał i delikatnie oderwał z kiści jedno, potem drugie grono. Sięgnął też po brzoskwinię, ale cofnął rękę. Kogan był szczupły, barczysty, rudowłosy. Dzisiaj nosił miano „Anglika”.

Narkom nadał przezwisko każdemu z czterech zaproszonych na „rozmowę o interesach”: „Niemiec”, „Japończyk” Anglik” i „Amerykanin”. Interes zaś był właściwie jeden, i to niebagatelny – należało zdecydować, który z odcinków pracy wywiadowczo-kontrwywiadowczej jest priorytetowy. Od tego zależał podział sił, zasobów, kadr; krótko mówiąc – wszystko.

Każdy po kolei przedstawiał swój punkt widzenia, komisarze ludowi słuchali.

Październicyn wystąpił pierwszy. Powiedział, że obecnie główne zagrożenie dla ZSRR stanowią niewątpliwie faszystowskie Niemcy; że napaść w czerwcu albo nawet pod koniec maja jest całkiem prawdopodobna. Nie zagłębiał się w szczegóły akcji przeprowadzanych przez grupę specjalną, w tak szerokim kręgu to nie miało sensu. Odczytał jedynie najnowsze doniesienia agentury, przytoczył zasadnicze argumenty. Starszy major był przekonany, że ma mocną pozycję, o wiele silniejszą niż pozostali.

Drugi zabrał głos „Japończyk”, major Leżawa, szef kierunku japońskiego.

– …Nasi dyplomaci nie doceniają ich samurajskiej chytrości, towarzysze – mówił. – Rozmowy rozmowami, ale jeśli nawet podpiszemy z nimi układ o neutralności, cóż znaczy dokument dla tej samurajskiej kliki? Kiedyż to umowy powstrzymywały Japończyków? Może w dziewięćset czwartym, gdy bez wypowiedzenia wojny napadli na Port Arthur? Albo nad jeziorem Chasan w trzydziestym ósmym? W trzydziestym dziewiątym nad rzeką Chałchyn-goł? Uważam, towarzysze, że obecnie nadszedł decydujący moment. W tych właśnie dniach w Tokio rozstrzygnie się, w jakim kierunku zwróci się Japonia: na północ przeciwko ZSRR czy na południe, przeciwko Amerykanom.

A że samuraje wywołają wielką awanturę, to nie ulega wątpliwości. Ich soldateska stanowi taką potęgę, jest tak dynamiczna, że nie może się zatrzymać, gdyby nawet chciała…

Następnie Leżawa krótko naszkicował konflikt między dwiema frakcjami w japońskim dowództwie – lądową i morską. Generałowie są za wojną na lądzie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Admirałowie – za wojną na morzu przeciwko USA. I jedni, i drudzy wywierają nacisk na cesarza Hirohito. Major sądzi, że wszystkie siły i środki należy rzucić na pomoc partii morskiej, i to jest właśnie klucz do zwycięstwa w przyszłej wojnie z Niemcami. A że wojny z Niemcami się nie uniknie, że wybuchnie ona prędzej czy później, to wiadomo nawet bez nasilenia działań wywiadowczych grupy „Plan”.

Październicyn nie spojrzał na mówcę ani razu, ale klingi w notesie robiły się coraz dłuższe – ze szczerbami i ściekającymi kroplami krwi. Pojawiły się tam nawet miecze samurajskie, jedyne świadectwo, że starszy major jednak słucha kolegi. A nie patrzył na Leżawę, bo do tej pory nie wystawił mu i nie uregulował z nim pewnych rachunków.

„Japończyk” wyraźnie się denerwował. Przez to jego gruziński akcent, wyraźniejszy nawet niż u Narkoma, dzisiaj wyczuwało się szczególnie – imię cesarza na przykład zabrzmiało jak skrzek orła – Kchyrokchyto.

Leżawie powodziło się teraz nieszczególnie. Jeszcze niedawno jego kierunek uważano za najważniejszy, szczególnie po podpisaniu paktu niemiecko – radzieckiego, kiedy wywiad niemiecki rzekomo zaprzestał działalności na odcinku radzieckim i przekazał swoją agenturę Japończykom. Ale po blitzkriegu niemieckie zagrożenie znowu wysunęło się na pierwszy plan. Leżawie obcięto finanse, zaczął rzadziej pojawiać się u szefa. Dlatego właśnie się denerwował.

Trzy lata temu, w szczytowym momencie bezlitosnej czystki, zagrożenie japońskie (plus niektóre cechy osobiste) uratowało mu życie, pozostał ostatnim z Mohikanów – wywiadowców epoki sprzed Jeżowa. Październicyn pamiętał czas, kiedy Leżawa był jedynym Gruzinem w składzie kierownictwa NKWD. Wówczas na Łubiance przeważali Żydzi, Łotysze, Polacy – przedstawiciele narodów najaktywniej uczestniczących w rewolucji. Ale czasy się zmieniły, teraz centralnym aparatem zawładnął desant z Kaukazu: sam Narkom, narkom bezpieczeństwa (nazwisko miał rosyjskie, ale urodził się w Gruzji i miał matkę Gruzinkę), wiele osób na kluczowych stanowiskach. Ten fakt jednak Leżawie wcale nie pomagał. Narkom nie przykazywał wagi do pochodzenia, narodowości, a że przywiózł ze sobą wielu Gruzinów i Ormian, to nie z powodu lokalnego patriotyzmu – po prostu zabrał najlepsze kadry z poprzedniego miejsca służby, z Zakaukazia.