– I hde ty, Zina, taku ohydnu kapustu beresz? – leniwie zagadnął z ukraińska. – Warto by włożyć maskę gazową.
– A idźże ty, Stiopka… Twoja gęba akurat do maski gazowej podobna – odgryzła się sąsiadka, zawsze gotowa stanąć okoniem. – Znalazł się jaśniepan, kapuśniak mu nie smakuje. A mój Juszka lubi. Toć musi chora dziecina pojeść gorącego.
Jegor parsknął – syn Zinki, idiota Juszka, miał pod trzydziestkę. Ładna mi „dziecina”, ledwie w drzwiach się mieści.
– Prymitywna z ciebie baba, Zinaido Wasiliewno. Brzydko się wyrażasz we wspólnej kuchni, gotujesz w niehigienicznych warunkach. Jakim cudem oni cię tam jeszcze trzymają w tym Mosżywhandlu, a nawet pozwalają sprzedawać lody?
Tego mu Zinaida tym bardziej nie mogła przepuścić płazem. Trzasnęła pokrywką o garnek, wzięła się pod boki i rozdarła głosem przekupy, aż z pokoju obok wylazł Demidycz, choć przecież był głuchoniemy. Też chciał wziąć udział w konflikcie. Zamaczał i pokazał Zince pięść, okazując w ten sposób męską solidarność.
Pokraczny Juszka również nie wytrzymał. Wjechał do kuchni w swoim wózku – olbrzym o pulchnej dziecięcej twarzy, na której dziwacznie wyglądała nieogolona szczecina. Zdenerwował się, zaczął pochlipywać i szarpać matkę za spódnicę, jakby chciał powiedzieć: uspokój się. Policzek miał obwiązany brudną szmatą – idiotę któryś już dzień bolały zęby.
Mieszkańcy komunałki wymyślali sobie z takim zapamiętaniem, że przegapili moment, kiedy otwarły się drzwi wejściowe. Zareagowali dopiero na skrzypienie linoleum w korytarzu.
Zinaida przerwała w pół słowa wielopiętrową konstrukcję przekleństw, obróciła się na pięcie, ugięła nogi w kolanach i wyciągnęła spod fartucha rewolwer.
Demidycz w ułamku sekundy znalazł się przy drzwiach, z lewej strony. Juszka przewrócił wózek i stanął po prawej. Obaj też mieli broń w ręku. Tylko Jegor trochę się spóźnił, wsunął rękę pod pachę, ale nie zdążył wyjąć tetetki.
Wszystko w porządku, to był szef; miał własny klucz.
– Wygłupiacie się – powiedział Październicyn. – Krzyku narobiliście na całe podwórze.
Starszy major zaglądał do lokalu trzy albo nawet cztery razy dziennie, na szczęście z gmachu głównego szło się tu dwie minuty. Miał wełniane palto narzucone na mundur, na głowie cyklistówkę.
Głuchoniemy Demidycz, jako starszy grupy, zameldował:
– Robimy próbę, towarzyszu naczelniku.
– No, no. Gdzie Karpenko?
– Śpi – poinformował Jegor. – Pół nocy z nim pracowaliśmy nad legendą, a potem jeszcze trzy godziny z kluczem.
– Co tu macie? Kapuśniak? – Październicyn wciągnął powietrze. – Poczęstujecie mnie?
Po czym usiadł przy stole i zdjął czapkę. Zina nalała mu pełny talerz, ukroiła chleba. Starszy major zaczął chciwie jeść, chociaż zupa parzyła w usta.
– Znowu nie spaliście, towarzyszu naczelniku, i nie jedliście – odezwała się Zinaida z wyrzutem w głosie.
Zamiast wzruszyć się jej troskliwością, Pazdziernicyn zrobił niegrzeczną uwagę:
– Kucharka z was, Walulina, jak z koziej dupy trąba, bierzecie taką ohydną kapustę?
Kobieta obrażona złapała talerz i chciała zabrać, ale starszy major też go chwycił i nie oddał.
– Proszę wybaczyć, towarzyszko – przeprosił. – Więcej się to nie powtórzy. A kapuśniak doskonały. Bardzo gorący.
– No to o co chodzi? – burknęła Zinaida.
– Jak tam głowa radioty? – spytał Pazdziernicyn, kiedy skończył jeść. – Facet się nie skarży?
– Przecież miał wstrząśnienie mózgu – wtrącił się Juszka, nie pozwalając odpowiedzieć Jegorowi. – A ten to bokser od siedmiu boleści: lał i nie myślał, co robi. Człowieka trzeba unieszkodliwiać inteligentnie, żeby mózgu nie uszkodzić. Mądrze bić, towarzyszu Dorin, a nie po żydowsku.
– Niby jak to po żydowsku? – zdziwił się Jegor.
– A kto ty jesteś, może nie Żyd? Nazwisko typowo żydowskie: Dorin, Basin, Szyfrin. I nos masz zagięty jak haczyk.
– Nie zagięty, tylko złamany na ringu. A nazwisko jest od miejsca urodzenia, wsi Dorino. Babcia opowiadała, że właściciele nazywali się von Dorenowie, czy jakoś tak. Od nich wzięła nazwę wieś.
Pazdziernicyn miał właśnie zapalić papierosa, ale ręka z zapałką nagle zawisła w powietrzu.
– Jak powiedziałeś? Fandorinowie?
– Chyba. A co?
– Nie, nic. – Starszy major otworzył już usta, ale się rozmyślił. – Nic, nic.
Babcia opowiadała, że chłopi nazwiskiem Dorin, wywodzili się od Słodkiego Paniska – przed stu laty żył taki ziemianin, bardzo zapalony do babskiego rodu. Ale tą informacją Jegor nie podzielił się z kierownictwem i kolegami, nie było po co.
Naczelnik palił w milczeniu, patrząc gdzieś w dal, i wzrok miał nie taki jak zawsze – roztargniony, nieobecny.
Z grupą więcej już nie rozmawiał i szybko wyszedł; tylko na ostatek uważnie przyjrzał się młodszemu lejtnantowi, jak gdyby pierwszy raz go widział. Ciekawe dlaczego?
W ogóle to w ciągu bez mała tygodnia znajomości Jegor zdążył już przywyknąć do osobliwego zachowania się towarzysza starszego majora. Niezwykły był to człowiek i zachowywał się także niezwykle.
Ma przykład po operacji na jeziorze Święte, kiedy wracali do Moskwy, nagle ni stąd, ni zowąd przemówił językiem ruskich bylin: – No, dzielny junaku, proś o nagrodę za wierną służbę.
Czymże cię obdarować za to, żeś złotą rybkę złowił? Złotem-srebrem, wioszczyną własną, czyli też szubą sobolową? Proś, o co tylko chcesz.
Prawdę mówiąc, Jegor był przygotowany na taki obrót sprawy. Widział, że naczelnik po operacji uwieńczonej sukcesem jest w znakomitym humorze, i zawczasu obmyślił życzenie.
– Towarzyszu starszy majorze bezpieczeństwa, weźcie mnie do tej grupy specjalnej, co? Sami mówicie, że wojna za pasem, a ja tu się mordobiciem zabawiam. Nie pożałujecie, słowo daję.
– Nie – powiedział Październicyn, ucinając sprawę i sprawiając, że Jegor zmarkotniał. – Nie, towarzyszu młodszy lejtnancie bezpieczeństwa. To, o co prosicie, nie jest nagrodą. To rozkaz dowództwa, którego się nie dyskutuje, tylko przyjmuje do wykonania. W skład grupy „Plan” zostaniesz włączony od jutra, chcesz czy nie chcesz. A za dzisiejszą operację przedstawię cię do awansu poza kolejnością, zasłużyłeś.
– Dzięki! – Dorin aż podskoczył na wyściełanym siedzeniu limuzyny. – Znaczy się, nie za nagrodę, ale za to, że mnie bierzecie do siebie. To jest, za nagrodę, oczywiście, też dziękuję – poprawił się. – Ku chwale ojczyzny!
Październicyn skinął głową, nie odrywając oczu od ciemnej szosy. Auto prowadził sam, kierowca drzemał z tyłu.
– No właśnie, ku chwale. A dziękować nie ma za co. Biorę cię z następujących przyczyn. Po pierwsze, dlatego że – ogólnie rzecz biorąc – dzielnie się spisałeś. Po drugie, bo narobiłeś także szkód: tak sprałeś radiotę, że nie można pokazać go Wasserowi w podobnym stanie. No, powiedzmy, że siniaki zejdą po kilku dniach, ale co ze złamaną szczęką? Po trzecie, znasz się na obsłudze radia. Po czwarte, wywierasz zbawienny wpływ na aresztowanego – przy tobie robi się potulny jak baranek. No więc daję ci odpowiedzialne zadanie. Zostajesz przydzielony do Karpenki. Szczegóły później. A z boksem oczywiście koniec. Mało, że ci skrzywili nos, to jeszcze prędzej czy później uszkodzą mózg. A ja nie potrzebuję pracowników bez mózgu.
Ot, i po finałach mistrzostw, pomyślał Jegor, ale bez specjalnego żalu.
– Towarzyszu starszy majorze…
– Wiesz co – przerwał mu Październicyn. – Mów do mnie „szefie”, dawniej tak było przyjęte zwracać się do przełożonego. Krótkie i wygodne. W grupie wszyscy tak do mnie mówią. Teraz przecież jesteś jednym z naszych.