Выбрать главу

Październicyn podmienił sąsiadów – i to tak, że nikt nawet nie zauważył. Głuchoniemego wysłano do Domu Weterana (dawno o to zabiegał), zamiast niego zaś przysłano lejtnanta Grigoriana, zewnętrznie podobnego do Demidycza, tak że żadna charakteryzacja nie była potrzebna.

Sprzedawczyni lodów i jej synowi przydzielono z funduszu NKWD samodzielne mieszkanie na drugim końcu Moskwy w robotniczym osiedlu Usaczowskim. Jako Zinaida Kulkowa wystąpiła Gala Walulina z Drugiego Wydziału NKGB (kontrwywiad). Kobieta była młoda, postawna, równie tęga jak Zina, chociaż z twarzy nie bardzo przypominała nalaną sprzedawczynię. Sprokurowano Walulinej rumieniec alkoholiczki, postarzono kobiecie cerę, ubrano ją w łachy Ziny – i jak się na nią z daleka popatrzyło, to nie sposób było odróżnić, a z bliska nikt postronny nie miał okazji się jej przyglądać: „Kulkowa” siedziała w domu, na chorobowym.

Synem idiotą, ku uciesze współpracowników, został mianowany stary wyjadacz Wasia Lachow, też z kontrwywiadu. Na razie idiota miał rolę łatwą, ale nudną: siedzieć w oknie z obwiązanym policzkiem i gapić się na podwórze. Szybę, i tak zawsze brudną, zapaćkano jeszcze bardziej. Zresztą nikt z sąsiadów z podwórza szczególnie się oknom nie przypatrywał – i cóż tam ciekawego?

Główna zaś rola – tego wymagała sprawa – dostała się Jegorowi Dorinowi, najmniej doświadczonemu ze wszystkich.

Kiedy uczył się w Szkole Specjalnego Przeznaczenia, w ramach eksperymentu przygotowywano tam uniwersalnych wywiadowców, którzy mogliby działać w pojedynkę, bez łączników i radiotelegrafistów. Uważano, że to czyni agenta bezpieczniejszym. Dlatego kursanta Dorina nauczono pracować z nadajnikiem, naprawiać radiostację i nawet składać ją z materiałów pomocniczych. Potem, po wpadce kilku cennych agentów, pomysł uznano za szkodliwy: osobiście nawiązując łączność radiową, szpieg ryzykował o wiele więcej niż przy kontakcie z radiotą. Mimo to Jegorowi przydała się wiedza zdobyta w SSP.

Raz-dwa nauczył się posługiwać zmyślną niemiecką radiostacją, która okazała się nie tylko niewielka, ale i nad podziw wygodna w obsłudze. Nie musiał łamać sobie głowy nad kodami – Karpenko powiedział, że ich nie zna i musi pracować na ślepo. Szyfrowanie i rozszyfrowywanie nie należą do jego obowiązków. Pozostawało nauczyć się naśladować styl Karpenki – Październicyn chciał, żeby Dorin mógł go zastąpić, gdyby zaszła potrzeba długiego utrzymywania łączności.

Tym właśnie Jegor przeważnie się zajmował. Siedział i przyglądał się, jak Karpenko pracuje kluczem. Próbował to powtórzyć – Z początku mu nie szło – nie nadążał, mimo wszystko nie miał takiej wprawy, a poza tym dawno tego nie robił. Przesiadywał przy niepodłączonym do anteny nadajniku. Kiedy jeniec odpoczywał, Jegor godzinami słuchał magnetofonu i stukał kluczem w takt. Po trzech dniach upartego treningu dał się zauważyć postęp, a po pięciu wychodziło mu już dosyć podobnie.

Kiedy Jegor nie pracował z radiostacją, poznawał życiorys zdrajcy ojczyzny: dzieciństwo, kontakty, a już niemiecki okres życia – z najdrobniejszymi szczegółami.

Stepan Karpenko pochodził ze wsi, spod Czernihowa. Kłamał, że jest synem biedniaka, ale Jegor był przekonany, że to kułackie nasienie; inaczej nie podniósłby ręki na swoją ojczyznę. O dzieciństwie w kołchozie plótł takie bzdury, że głowa puchła.

W ogóle to kłamał jak najęty, przy czym jego kłamstwa były najgorszego typu – podobne do prawdy, obfitujące w szczegóły. Kilka razy Jegor chciał krzyknąć na niego, żeby przestał szkalować władzę radziecką, ale się powstrzymał. Nie prawdy przecież chciał się dowiedzieć, ale tego, co Karpenko nagadał swoim niemieckim mocodawcom.

Rzekomo w tej ich wsi panował głód, ludzie umierali, więc baćko Stepana ukradł z magazynu worek kartofli. Złapali go, skazali. No i jak tu wierzyć w coś takiego? Żeby za parszywy worek kartofli zesłać na Sybir całą rodzinę, w zatłoczonym do niemożliwości bydlęcym wagonie? A z tym głodem to też oczywiście bujda. W radzieckim kołchozie głód? Niemożliwe! Na wsi u dziadka Michela żyje się lepiej niż w mieście – niby to Jegor nie wie?

Co prawda, koloniści i za cara dobrze gospodarowali. Dlatego, że nie pili i składali grosz do grosza – typowi deutsche Bauern. Kołchoz zorganizowali więc zamożny; ludzie z całego Związku Radzieckiego przyjeżdżają, żeby skorzystać z doświadczeń przodowników. Ale przecież i ukraińscy chochłacy nie piją dużo, to dusigrosze gorsi od Niemców, a ich ziemia, jak powiadają, to czysty czarnoziem. Niby czemu więc mieliby głodować?

Ale się z bydlakiem nie kłócił – słuchał, nic nie mówił, tylko zapisywał.

Z bajdurzenia Karpenki (czyli jego legendy szpiegowskiej) wynikało, że pierwszego dnia jazdy na zesłanie – jeszcze zupełny smarkacz – wyskoczył z wagonu i uciekł do lasu, gdzie przystał do jakichś „leśnych”; czy to niedobitków z wojny domowej czy też zbiegłych kułaków, tego Jegor nie ustalił. Od leśnych trafił na Wołyń, do OUN-owców, nacjonalistów. Ci mieli kontakty z zagranicą, więc Karpenko niejeden raz przekazywał meldunki na tamtą stronę. Chłopak był obrotny, bystry, posłali go na naukę, najpierw do Austrii, potem do Niemiec.

Karpenko przeszedł edukację szpiegowską w głównym ośrodku szkoleniowym Abwehry, w Quenzgut, gdzie z takich jak on tworzono „kompanię ukraińską”.

Akurat o Quenzgut Jegor słuchał z ciekawością. Z opowieści radiotelegrafisty wynikało, że szkolenie tam było pod wieloma względami podobne do tego w SSP. Te same przedmioty, takie same zajęcia na poligonach, strzelnicach, w strefach bojowych, obiektach ćwiczebnych. Tyle że w Quenzgut robiono to z większym rozmachem. W ośrodku mieli szosy i tory kolejowe, mosty naturalnej wielkości, a nawet makiety fabryk i wież wiertniczych, wszystko to do ćwiczeń dywersyjnych. Kursanci uczyli się prowadzić wszelkie środki transportu: samolot, szybowiec, a nawet pociąg. Szczególne wrażenie zrobiło na Jegorze to, że w zatoce jeziora quenzguckiego mieli akwarium dla płetwonurków.

Nie można zaprzeczyć, Abwehra przygotowywała agentów całą gębą.

Jegor uczył się na pamięć nazwisk i przezwisk kolegów i wykładowców Karpenki, nazw geograficznych, dat. Kto tam wie, co się może przydać?

Poza tym długo przesiadywał przed lustrem, ćwicząc ukraiński akcent („Ta ja szczo? Ta niszczo! Prysiahaju! Toho znaty ne możu…”), i przyzwyczajał się do swojego nowego oblicza. Karpenko twierdził, co prawda, że Wasser nie zna swojego radiotelegrafisty, ale mógł widzieć zdjęcie czy też portret pamięciowy. Dlatego szef kazał Jegora ucharakteryzować.

Z eleganckim pszenicznym kosmykiem trzeba było się pożegnać – radiotelegrafista strzygł się krótko, prawie na zero, zostawiając szczecinę ledwie kilkumilimetrową. Włosy i brwi farbowano Jegorowi na czarno, ale połowę brwi wyskubano. Uwadze charakteryzatorów nie uszły i znaki szczególne: zafundowali mu różową szramę i z lekka odstające uszy.

Na pewno można było mieć niezłą uciechę, obserwując z boku dwóch Karpenków, kiedy siedzieli naprzeciw siebie, podobni jak rodzeni bracia: dwa kłapouchy, ostrzyżone na jeża, i mówią jednakowo, tylko jeden ma pół twarzy zalepione plastrem.

To ci zagadka psychiki. Jeśli człowiek pomieszka trochę z kimś bardzo nawet niemiłym, wręcz nienawistnym, przez kilka dni jest z nim bardzo blisko, stwierdza nagle, że to już nie jest dla niego zajadły wróg, ale po prostu człowiek. Nawet żal się go robi.

Karpenko wykonywał rozkazy bez protestu, odpowiadał na wszystkie pytania, nie próbował sabotażu, ale też nie przejawiał żadnej inicjatywy. Jeśli go Jegor o nic nie pytał, to siedział ze spuszczoną głową i nic nie mówił. Podczas odpoczynku patrzył tępo w ścianę, wzrok miał martwy, nikt by nie zgadł, o czym myśli. I jadł tak samo: obojętnie, bez apetytu, chociaż nie zostawiał ani kęsa. A wyżywienie, gadzina, miał prima sort, nie to co agenci. Radiotelegrafista dostawał specjalny przydział: kawior, kiełbasę krakowską, sardynki w puszkach, czekoladę.