– Tam to możesz sadzać swoją ciocię ze wsi. A nas, bratku, usadź przy tamtym stoliku, gdzie jest tabliczka „rezerwacja”, przynieś najlepsze żarcie, jakie masz, i koniak „Jubileuszowy”, dwieście gramów. Więcej nie, jeszcze musimy popracować.
Ręka w rękawiczce niedbale wsunęła kelnerowi w kieszeń na piersi całą setkę, i po chwili starszy major i młodszy lejtnant już siedzieli na samym środku sali, a za sąsiadkę (Jegor jęknął z zachwytu) mieli zasłużoną artystkę Lubow Sierową, której towarzyszyło dwóch modnisiów z przylizanymi przedziałkami. Z bliska aktorka wydała się Jegorowi trochę starsza niż na ekranie, ale za to o wiele ładniejsza. W kinie wszystko jest czarne, białe albo szare, a tutaj było widać, że Sierowa oczy ma błękitne, włosy z odcieniem złota, a usta jaskrawoczerwone. I ubrana jest lepiej niż kapitalistki w zagranicznym filmie Stu mężczyzn i jedna kobieta. Sukienka z krepdeszynu z dekoltem, perły na szyi i wiszące kolczyki w uszach. Cudo!
– Co, ładna? – szepnął Październicyn. – Ale pamiętaj, że moja, ty dla niej jesteś jeszcze zielony.
Jegor tylko się uśmiechnął. Po pierwsze, Nadia jest mimo wszystko ładniejsza, chociaż nie ma takich loczków i wyskubanych brewek. No, a po drugie, przy całym szacunku do szefa, trzeba na rzeczy patrzeć realnie. To gwiazda filmowa, zna ją cały kraj, miliony zachwycają się jej urodą. Gdyby Październicyn był w mundurze z generalskimi lampasami i z orderami na piersi, to by jeszcze jakoś uszedł. A tak – zwyczajny łysy facet.
Starszy major podchwycił sceptyczne spojrzenie, które Jegor rzucił na jego czaszkę, i zaśmiał się.
– Co, fryzura ci się nie podoba? Włosy to atawizm. Ogolona głowa oddycha swobodniej, a pewnie też szybciej kombinuje.
– Jeśli atawizm, to po co wam wąsy? – spytał złośliwie Dorin.
– Wąsy u samców są czymś w rodzaju szaty godowej. Sygnał adresowany do płci żeńskiej: interesuję się panią i zaprą – szam do intymnej przyjaźni. Jeśli się kiedyś ożenię, to zgolę je w cholerę. Będę idealnym mężem.
Chociaż szef mówił do Jegora, patrzył wyłącznie na Sierową ta zaś już parę razy zatrzymała na nim wzrok: najpierw zwyczajnie, potem jakby pytająco.
Kelner zastawił stół przekąskami: kawior, sałatki, ryby, rostbef, ogórki konserwowe, pierożki. Jegor wsunął za kołnierz serwetkę, sięgnął po wędzonego jesiotra, gdy nagle Październicyn zarządził:
– Słuchaj, Dorin. Jesteś wojskowym, umiesz jeść szybko. Daję ci pięć minut na oczyszczenie stołu. Co zdążysz wsunąć, to twoje. A potem ewakuacja. Wal z powrotem na Kuźniecki. Zrozumiano?
Przywołał starszego kelnera, przekazał banknot dla orkiestry – zamówił muzykę.
– Co wy, naprawdę? – spytał Jegor, już z pełnymi ustami. – Przecież jest z kawalerami.
– Pętaki się nie liczą – rzucił szef, wstając od stolika i obciągając marynarkę.
Podszedł do sąsiedniego stolika i ze staromodną kurtuazją zapytał:
– Młodzi obywatele, pozwolicie, że zaproszę panią do tanga?
Jegor skrzywił się boleśnie; wolał nie patrzeć, jak szef dostanie kosza.
Jeden ze smarkaczy znacząco powiódł wzrokiem po niemłodym mężczyźnie i rzucił drwiącym tonem:
– Starszy obywatelu, Lubka nie jest w nastroju do tańca.
Ale aktorka z ciekawością patrzyła na Październicyna.
– A ty, Fila, bądź łaskaw za mnie nie decydować – powiedziała nagle. – Czemu nie miałabym zatańczyć?
Zmiatając sałatkę, Jegor nie odwracał wzroku od tańczącej pary. Modnisie też popatrywali; najpierw z nonszalanckimi uśmieszkami, potem miny im zrzedły.
Starszy major objął ślicznotkę w pasie tak władczo, tak pewnie poprowadził, że ich ciała jak gdyby się zlały w jedną całość. Naga, biała ręka jak gdyby sama ześlizgnęła się po szerokim ramieniu, owinęła wokół silnego karku.
Październicyn przycisnął swoją twardą szczękę do zarumienionego policzka aktorki. Przy kolejnym zwrocie Jegor zobaczył jej usta, z zagryzioną dolną wargą, i nagle poczuł się niezręcznie, jak gdyby podglądał coś, co nie jest przeznaczone dla postronnych.
Kiedy muzyka skończyła grać, szef i jego partnerka jeszcze kilka sekund stali bez ruchu; nieśpieszno im było się rozłączyć. W końcu Październicyn odsunął się, ceremonialnie ucałował dłoń pięknej aktorki, powiedział coś, a ta skinęła głową. Twarz miała rozmarzoną, na wpół senną.
Kiedy Jegor zobaczył, że szef prowadzi towarzyszkę nie do kawalerów, tylko do własnego stolika, przewrócił kieliszek z koniakiem, duszkiem wypił szklankę wody „Borżomi” i zwolnił szefowi przestrzeń operacyjną. Po piętnastu minutach siedział już w mieszkaniu i pochylony nad nadajnikiem stukał kluczem. Wzdychał.
Owa przełknięta na chybcika w restauracji „Moskwa” kolacja była jedynym oddaleniem się ze stanowiska bojowego w ciągu całego tego czasu. Dniem i nocą Jegor szykował się do spotkania z Wasserem, a tamten, łobuz, nadal nie dzwonił. Centralnym punktem mieszkania, sensem istnienia wszystkich jego lokatorów był czarny telefon, wiszący na ścianie w korytarzu. Niekiedy ogłupiały od niekończącego się pisku Morse’a Dorin zamierał w drzwiach swego pokoju i długo patrzył na milczący aparat.
Tak minął dzień, dwa, trzy, cztery, pięć. Szóstego dnia telefon się ocknął.
To było dwudziestego szóstego, tego samego ranka, kiedy szef spróbował kapuśniaku Ziny.
Kiedy odszedł, zaczęła się heca: „mamusia” karmiła łyżką synka, Jegor i Demidycz-Grigorian z nudów się temu przyglądali. W końcu o rozrywki było niełatwo, a Waśka Lachów znakomicie odgrywał rolę idioty.
– Otwórz buzię, nieszczęście ty moje – zachęciła lejtnant Walulina, wpychając mu łyżkę w usta.
Juszka rozwarł olbrzymią paszczę.
– Teraz zamknij.
Zamknął.
– Przełknij, cholero!
Lejtnant Lachow posłusznie przełknął kapuśniak, skrzywił żałośnie gębę i poskarżył się:
– Kwaa-śnee.
I zaraz dostał łyżką po łbie.
– Co to ja, za kucharkę się u was najęłam?! – Walulina wyszła z roli. – Nie podoba się, to sami gotujcie! Jednemu źle, drugi się stawia! Ja tam kursów gotowania nie kończyłam, jeśli chcecie wiedzieć, jestem specjalistką od infiltracji!
Właśnie w tej chwili zadzwonił telefon – ostro, przenikliwie.
– Ue! – Waśka miękko jak kot ześliznął się z wózka.
– Może znowu pomoc społeczna? – obojętnym głosem rzucił Grigorian (w ogóle był z niego spokojny chłop). – Dalej, Ga – lina, działaj zgodnie z instrukcją.
Walulina pozwoliła telefonowi zadzwonić jeszcze trzy razy, potem podniosła słuchawkę i odezwała się gderliwie:
– No i czego dzwonicie? Mówiłam wam, że żadnych Szmakowów tu nie ma. O jaki numer chodzi? Dzwonią i dzwonią!
I dopiero wtedy zrobiła małą pauzę: pozwoliła dzwoniącemu coś powiedzieć.
– Aaa… To trzeba było od razu mówić. – I rozdarła się na całe gardło. – Stiopa! Stiooopa! Śpisz, czy co? Do telefonu! Chcą gadać ze Stiepanem Karpienką.
W porządku, kiwnął głową Grigorian i ruchem dłoni zatrzymał Jegora, który rzucił się do aparatu: nie tak szybko. Szepnął:
– Wasia, zapisz do raportu: godzina dwunasta minut dziewiętnaście. Dalej, Dorin. Teraz można.
Jegor nabrał pełną pierś powietrza i wytchnął.
– Alo, chto taky?
– Dzień dobry – usłyszał uprzejmy, trochę zakłopotany głos. – Wybaczcie, towarzyszu, jeśli to pomyłka. Podano mi wasz numer w biurze adresowym. Jesteście Stiepan Pietrowicz, tak? Przypadkiem nie syn Piotra Siemionycza Karpienki? Pracowaliśmy razem w połtawskim Spożsojuzie, od trzydziestego drugiego do trzydziestego czwartego. Moje nazwisko Sielencow.