– Co to za głupie żarty?
– Tam jest placyk zabaw dla dzieci, towarzyszu naczelniku. Piaskownica, zjeżdżalnia. No i chatka… chyba tej… Baby-Jagi. Wlazł tam i nie wychodzi.
– Dobra, chodźmy, zobaczymy, co to znowu za pomysły…
Placyk zabaw na Dziewiczym Polu był bardzo ładny, urządzenia świeżo pomalowane z okazji nadchodzącego Pierwszego Maja. Oprócz zwykłego zestawu dziecięcych atrakcji – zjeżdżalni, huśtawki, piaskownicy – był tam samolot z dykty z czerwonymi gwiazdami, okręcik z napisem „Aurora” i domek z bierwion, w których wycięto okienka. Po wszystkich tych cudeńkach łaziło kilkanaścioro małych dzieci; większość była zainteresowana samolotem. Natomiast siedziba czarownicy raczej nie cieszyła się popularnością wśród najmłodszego pokolenia Kraju Rad.
Na ławkach siedziały babcie i nianie. Jedne robiły na drutach, inne rozprawiały z ożywieniem; nic szczególnego, jak to w parku.
Październicyn, Jegor i Lalin ukryli się wśród drzew, które otaczały placyk ze wszystkich stron. Za skwerem szarzał masywny budynek Akademii Wojskowej imienia Frunzego. Stamtąd też, przebiegając od pnia do pnia, nadciągali agenci operacyjni. Starszy major nie spuszczał wzroku z chatki.
– Nie rozumiem… Siedzi i nawet nie wyjrzy… Skrytkę tam ma czy co? To mi się nie podoba. Kiedy stąd odejdzie, dalej od dzieci, bierzemy go.
Nagle sześcioletnia dziewczynka, która próbowała wdrapać się na skrzydło samolotu, obejrzała się na domek.
– Tsss! – Październicyn syknął na podwładnych i nasłuchiwał.
Dziewczynka spytała o coś cienkim głosikiem. Zeskoczyła na ziemię, podbiegła do chatki. Zajrzała tam i zniknęła w środku.
– Co znowu? – spytał Jegor, popatrzył na szefa i przeraził się, bo Październicyn miał twarz wykrzywioną grymasem.
– A to drań – szepnął starszy major. – Coś takiego wymyślił…
– Szefie, nie rozumiem…
– Cicho bądźcie! – syknął Październicyn ze złością i w dodatku na „wy”. Nagle ścisnął ramię Jegora. – No, popatrz, wypuścił ją!
Dziewczynka wyszła z domku, zawołała:
– Dobrze, wujku! – i w podskokach pobiegła na skraj placyku, gdzie (Jegor stąd dobrze to widział) leżało na ziemi dwóch agentów.
Jeden z nich, krępy chłopak w skórzanej kurtce, podniósł się nagle i całkiem wyprostował. Nie maskując się, podszedł do starszego majora. Dziewczynka szła za nim.
Październicyn powitał agenta wściekłym szeptem:
– Co robisz, bydlaku!
Ten, zmieszany, zamiast odpowiedzieć, podał mu świstek papieru.
Jegor przeczytał szefowi przez ramię napisane ołówkiem chemicznym słowa: „Panowie czekiści, proponuję rozmowy”.
Pięść w czarnej rękawiczce z całej siły walnęła w pień dębu.
– …mać! – Październicyn zmełł w ustach przekleństwo; przypomniał sobie o dziecku.
Dziewczynka wyczekująco patrzyła na niego z dołu, pociągając nosem.
Starszy major przykucnął i spytał:
– Jak ci na imię?
– Luśka.
– Jaka tam Luśka, to niegrzeczne dziewczynki tak mówią, a ty jesteś Lusia. Mam rację?
Dziewczynka po namyśle kiwnęła głową.
– O czym z tobą rozmawiał ten pan? Ten w chatce?
– Zapytał: „Masz kotka?”. Ja powiedziałam: „Nie mam”. Na to on: „Szkoda. Powiedz mamie, to ci kupi. Kotki są takie śmieszne, wiesz?”. A potem mówi: „Tam, w krzakach, panowie bawią się w chowanego. Zanieś im ten papierek. Dadzą ci za to czekoladkę”. Daj czekoladkę.
Październicyn wyprostował się, popatrzył w stronę chat ki.
– Proszę pana, ja chcę czekoladkę! – Dziewczynka szarpnęła go za nogawkę.
– Ma ktoś czekoladkę? – zapytał szef, nie spuszczając wzroku z placyku.
Lalin i chłopak w skórze pokręcili głowami.
– Mam dwa irysy – powiedział Jegor.
– No dobra – westchnęła dziewczynka – Mogą być irysy. Potem pobiegła z powrotem do samolotu; Jegor nie zdążył jej zatrzymać.
Dopiero wtedy dotarło do niego, dlaczego szef był przed chwilą taki wściekły. Mało tego, że Sielencow zauważył obstawę, to jeszcze, faszystowskie ścierwo, zasłonił się dziećmi. Jak go teraz brać?
– Dawać tubę! – krzyknął, odwracając się starszy major. – I przekazać kordonowi: nie strzelać, w żadnym wypadku. Jak otworzy ogień – nie odpowiadać.
Z tyłu, jak się okazało, też byli agenci, i to wielu. Widocznie przyjechali innymi samochodami.
Naczelnikowi przyniesiono aluminiową tubę.
Październicyn zdjął cyklistówkę, strącił krople potu z czoła. Twarz miał bladą, zdecydowaną.
– Obywatelki! Mówi administracja parku. Natychmiast zabierzcie dzieci i udajcie się w stronę Pirogowki. W parku znajduje się wściekły pies!
Październicyn skończył mówić, klęknął na jedno kolano, wyciągnął mauzera spod palta, po czym oparłszy się łokciem o drugie kolano, skierował lufę w okienko chatki.
Zmrużył prawe oko i zagryzł dolną wargę, aż krew z niej odpłynęła.
Jegor także wyszarpnął tetetkę z kieszeni, ale Lalin złapał go za rękaw.
– Nie trzeba. Wiesz, jak strzela Październicyn? Niech się tamten tylko wychyli.
– Trzeba go wziąć żywcem! Koniecznie! – szepnął zrozpaczony Dorin.
Z wrzaskiem i piskiem kobiety złapały dzieci, i po dziesięciu sekundach na placyku nie było żywej duszy. W piaskownicy poniewierało się czyjeś wiaderko, czerwono-niebieska gumowa piłka potoczyła się Jegorowi pod nogi.
Starszy major głośno westchnął, podniósł się. Mauzera schował.
– Nie strzelał do dzieci – rzekł Jegor z ulgą. – Aż takim łajdakiem nie jest.
– Skończeni łajdacy występują tylko w kiepskich powieściach – powiedział Październicyn nieco weselszym głosem. – Dajcie no jeszcze raz megafon.
– Szefie, a po co on dziewczynce mówił o tym kotku? – spytał Dorin, podając głośnik. – Myślę, myślę i nie mogę zrozumieć.
– Różnie może być. Na przykład, ma córkę w takim wieku, a ta – kotka. Ech – starszy major pokiwał głową z niedowierzaniem – wątpię, by się dał wziąć żywcem. Ale spróbujemy. – I głośno krzyknął przez tubę: – Proszę wyjść z rękami do góry! Gwarantuję panu życie!
– Aha, a jakże! – dobiegł przygłuszony głos z domku. – Spróbujcie się ruszyć, to rozwalę radiostację i sam się zastrzelę. Będę rozmawiał tylko z dowódcą grupy. Niech podejdzie.
– Zgoda!
Październicyn obejrzał się, poszukał kogoś wzrokiem.
– Ej, Klaczkin! Gdzie twoja sławna armata, masz ją przy sobie?
– Tak jest – odpowiedział jeden z agentów i zrobił krok do przodu.
– No to pokaż swoją sztukę. Jesteś teraz szefem. Podchodzisz spokojnie, kulturalnie. Jeszcze z daleka zacznij go bajerować, nieważne jak. Kiedy tylko wysunie łeb, wal. Ale nie spudłuj, dokładnie w czoło.
– Czy ja kiedyś spudłowałem, szefie? – powiedział z urazą Klaczkin.
Jeśli „szefie” to znaczy, że swój, z grupy specjalnej, domyślił się Jegor.
Odprowadzając wzrokiem Klaczkina, który solidnie, bez pośpiechu, jak przystoi dowódcy, szedł przez plac zabaw, Dorin zapytał:
– Jak to w czoło? Przecież chcieliśmy go wziąć żywego.
– W pistolecie są gumowe kule. Taka nowinka – krótko wyjaśnił szef.
Kiedy Klaczkinowi zostało dwadzieścia kroków do chatki, ciemne okienko rozjaśniło się krótkim, chciwym płomieniem. Z drzewa zerwała się przestraszona wrona.
Młodszy lejtnant nie dostrzegł samego Sielencowa, który strzelał zza ścianki, nie wysuwając się. Ale nie chybił.
Klaczkin jęknął i zgiął się wpół. Stuknął głową o ziemię, przewrócił się na bok i zaczął wierzgać nogami.