W dziale perfumeryjnym „Przemtłuszczu” poprosił o flakonik „Chypre’u”, a potem przyszedł mu do głowy dobry pomysł: kupi dla Nadi prezent.
– Które perfumy są najlepsze?
– „Czerwona Moskwa” – odparł sprzedawca. Kiedyś nazywały się „Ulubiony zapach carycy”, wypuściła je firma „Auguste Michel” na trzechsetlecie dynastii Romanowów. Znali się wtedy na pięknych zapachach.
Jegor wziął monarchistyczne perfumy; nie zapomniał i o tatusiu Wikientiju Kiriłłowiczu – kupił mu najdroższą maszynkę do golenia „Budionnowską”. W dziale cukierniczym dostał tort biszkoptowo-kremowy „Zorza Wschodu”.
Zanim wsiadł z powrotem do zisa, obficie spryskał się „Chypre’em”.
– Nieźle zajeżdża – pochwalił szofer, wciągając nosem zapach – Na randkę? Rozumiem. A bukiecik? Nic? Jak będziemy mijali Rynek Rogożski, to warto się zatrzymać po tulipany, przywieźli z Krymu.
– Kwiaty to drobnomieszczański przeżytek – odpalił Jegor. Nękała go przykra myśclass="underline" żeby mu przypadkiem tej „Zorzy” nie cisnęli w pysk.
– Pewnie, że przeżytek, ale kobiety mają do nich słabość. Raz mi się przydarzyło, że byłem na urlopie w Gagrze i poznałem pewną obywatelkę, była technikiem dentystycznym…
I tak ględził, aż wjechali na szosę riazańską, gdzie rozpędzili się do osiemdziesięciu na godzinę. Za obwodnicą kolejową skończyła się Moskwa, a zaczęły drewniane domki z ogródkami; na nie całkiem jeszcze zielonej łące mignęło stado krów.
Im bliżej Pluszczewa, tym bardziej Jegor się denerwował. Kiedy zaś w oddali zobaczył znajomy parkan, był w takim nastroju, że miał ochotę bodaj zawrócić.
– Ulica Karola Liebknechta osiemnaście. Jesteśmy na miejscu. – Szofer popatrzył na pasażera, który jakby przyrósł do siedzenia. – Czterdzieści dwa ruble czterdzieści. Co, nie ten dom?
– Ten, ten… Taksiarz-psycholog zagwizdał.
– Aha. Będą oświadczyny, ale jak to mówią, bez gwarancji. Wiesz co, narzeczony? Poczekam tu na ciebie z kwadransik. Na wszelki wypadek. Bezpłatnie. Dadzą kosza, to zawiozę cię z powrotem do Moskwy? Klapuje?
– Klapuje.
Jegor wręczył taksiarzowi różowy banknot i trzy czerwonce, trzy piątki z lotnikiem. Uścisnęli sobie ręce.
– No, powodzenia.
Nie sposób już było dłużej zwlekać.
Dorin nabrał powietrza w płuca, wziął tort w lewą rękę, prezenty przycisnął do piersi podbródkiem i zadzwonił. Nad dzwonkiem widniała tabliczka: „Dr W. K. Sorin”.
Czekał na odgłos kroków z tamtej strony parkanu i zgadywał, czyje będą – Nadi czy jej ojca.
Ale furtka otworzyła się sama, nikogo za nią nie było. Elektryczność, domyślił się Jegor. Nadia mówiła, że tatuś ma złote ręce.
Po chwili na ganku pojawił się Wikientij Kiriłłowicz we własnej osobie. Ze zdziwieniem patrzył na kawalera córki.
– Pan do kogo, młody człowieku?
Zapomniał czy jak? Niemożliwe.
– To ja, Jegor. Dzień dobry. Nadia jest w domu? Doktor poprawił okulary i zszedł dwa stopnie niżej.
– To pan? Trudno pana poznać. Zdawało mi się, że pan jest blondynem. A co się stało z pańskimi uszami?
Dopiero teraz Dorin przypomniał sobie, że jest ucharakteryzowany na Stepana Karpenkę: ciemny jeżyk, odstające uszy.
– To tylko tak… – wymamrotał – Do przedstawienia… amatorskiego.
– Ach, do przedstawienia się pan szykował – powtórzył Wikientij Kiriłłowicz tonem, który nie wróżył nic dobrego. – To znaczy, że jest pan aktorem. I zapomniał pan o całym świecie, duszą i ciałem oddany Melpomenie. Cóż to pan wyrabia z Nadieżdą, panie artysto?
– Dzwoniłem do szpitala, prosiłem, żeby przekazali; musiałem nagle wyjechać w delegację. Co, nie powtórzyli jej?
– Nie. To gdzie pan w końcu był? Na delegacji czy szykował się pan do przedstawienia?
Dorin tylko westchnął.
– A… A gdzie Nadia?
– Nadi nie ma.
Masz ci los!
– Jest w szpitalu? – spytał się Jegor, ucieszony, że taksówkarz jeszcze czeka.
– Nie.
– A gdzie?
Tatuś nic nie powiedział, patrząc na nieszczęśliwą twarz absztyfikanta.
– No, dobrze – zgodził się w końcu. – Niech pan wejdzie. Nadieżda niedługo przyjdzie.
Usiedli na oszklonej werandzie. Doktor zerknął na tort i paczuszki, skrzywił się. Jegor oblał się rumieńcem.
– Jest zła na mnie? – nie wytrzymał.
– Sam niech ją pan zapyta.
– To gdzie ona jest?
– W cerkwi.
Wtedy nachmurzył się Dorin. Obaj teraz patrzyli na siebie z niechęcią.
– Pan ją nauczył chodzić do cerkwi?
– Ja.
– Niby uczony człowiek, a w Bozię pan wierzy.
– Nie, nie wierzę – odrzekł doktor spokojnie, jak gdyby nie zauważył zjadliwości w głosie Jegora. – Za moich czasów to było niemodne. My, studenci medycyny, dzieliliśmy się na ateistów i agnostyków, z wyraźną przewagą tych pierwszych. Ale teraz czasy są inne. Lepiej dzieci wychowywać w wierze. Potrzebne jest, wie pan, jakieś oparcie duchowe.
Jegor nie wiedział, kto to są ci „agnostycy”, i tego o „oparciu duchowym” też za bardzo nie zrozumiał, ale sens był jasny – Wikientij Kiriłłowicz miał epoki radzieckiej po dziurki w nosie.
– Pewnie, że wy, szlachta, za cara mieliście lepsze życie – powiedział Dorin, zdenerwowany i przez to trochę zły. – Czyste, dostatnie, kulturalne, tyle że na koszt ludu pracującego.
Spodziewał się, że doktora zirytują te słowa, ale Wikientij Kiriłłowicz uśmiechnął się pobłażliwie.
– Wśród warstw uprzywilejowanych byli też i pasożyci, ale niewielu. Do pańskiej wiadomości, młody człowieku: w siedemnastym wieku przytłaczająca większość szlachty uzyskała nobilitację dzięki wykształceniu i zasługom. A na przykład mój ojciec urodził się jako chłop pańszczyźniany. Uciułał na naukę, całe życie pracował i zdobył tytuł profesora zwyczajnego. Zgodnie z tabelą rang to była czwarta kategoria, dająca prawa dziedziczenia szlachectwa. Każdy, kto chciał się uczyć i nie bał się pracy, mógł dojść do tego samego.
Czując, że zaczyna się złościć nie na żarty, Jegor postanowił wziąć byka za rogi.
– To znaczy, że uważa pan samodzierżawie za lepsze od socjalizmu?
Nie znalazłby się w całym Związku Radzieckim człowiek, którego by to pytanie nie przeraziło. Ale Wikientij Kiriłłowicz chuchnął na okulary, przetarł chustką szkła i jak gdyby nigdy nic odpowiedział:
– Dla takiego kraju jak Rosja lepiej byłoby, gdyby monarchia potrwała jeszcze z pięćdziesiąt lat albo nawet sto. Teraz oczywiście też panuje samodzierżawie, tylko całkiem innego rodzaju. Tamten absolutyzm był naturalny, to znaczy, jak powiedziałaby Nadieżda, pochodził od Boga. A dzisiejsze samodzierżawie zostało narzucone siłą, a więc pochodzi od diabła.
Kiedy całkiem poważnie zaczął mówić o Bogu i diable, Jegor od razu przestał się złościć. Czego tu wymagać od starego człowieka, któremu już się w głowie pokręciło? A poza tym prawdziwa kontra przecież nie agitowałaby jawnie przeciwko władzy radzieckiej. Najgorszy wróg to taki, który krzyczy, że jest za socjalizmem i w ogóle naprzód, młodzieży świata, a po cichutku sypie piasek w tryby.
Nawet spodobał się Jegorowi doktor za tę swoją szczerość. W końcu, co tu gadać, to ojciec Nadi.
– Niech pan tylko będzie ostrożniejszy z takimi wypowiedziami. Bo głupich nie sieją, jak się który zechce wykazać, może być gorzej.
Wikientij Kiriłłowicz zapytał:
– To znaczy, że pan sam do tych głupich nie należy? To się chwali. Wie pan, Gieorgij, od czasu kiedy zmarła moja Anna, jakoś zupełnie przestałem się bać. W razie czego Nadieżda ma swojego Boga, ten sieroty nie zostawi w biedzie. Mam zwyczaj mówić, co myślę, i nic, jakoś do tej pory mi się upiekło. Co prawda, nie jest to wielkie bohaterstwo. – Zaśmiał się krótko i sucho. – Proszę mi wybaczyć nieskromność, ale jestem najlepszym w Rosji specjalistą od korekcji starczych wad wzroku.