Выбрать главу

Pierwsze, co zauważył Jegor, kiedy wypowiedział te słowa – to cierpiętniczy grymas na twarzy Wikientija Kiriłłowicza. Dlaczego?

Nadia sięgnęła po legitymację.

– Oj, a co to? Abonament?

Mimo woli się uśmiechnął.

– Raczej karta myśliwska. Uprawnienie do polowania na wilki, które ostrzą sobie zęby na ojczyznę. – Po czym już poważnie wyjaśnił: – Nadieńko, jestem pracownikiem Organów. Nie mogę ci mówić wszystkiego, nie mam prawa, ale to praca odpowiedzialna, tajna. Może w przyszłości będę musiał zniknąć bez uprzedzenia. Tak trzeba. Nie martw się o mnie, ja się wilków nie boję. To raczej…

To „raczej one powinny się mnie bać” chciał zakończyć z łobuzerskim uśmiechem i potrząsnąć czubem na głowie. Ale młodszy lejtnant zapomniał, że już nie ma czuba, a dziarskiego uśmiechu też jakoś nie udało się przywołać – z tak dziwnym wyrazem twarzy patrzyła na niego Nadieżda.

– Jesteś czekistą? – wyszeptała. – Nie, nie, nie! To niemożliwe!

– Czemuś się tak spłoszyła? – Jegor zmieszał się.

– Nosisz czapkę z niebieskim denkiem? Stukasz nocami do mieszkań? Prowadzisz przesłuchania?

W jej oczach pojawiło się przerażenie.

– No fakt, czapkę nawet mam, tylko nie wkładałem jej od stu lat. – Próbował jeszcze obrócić wszystko w żart. – Areszty, przesłuchania, to wszystko raczej NKWD, a ja służę w NKGB…

– To jedno i to samo. Tato! – Nadia odwróciła się w stronę ojca, głos jej drżał. – Co ja narobiłam! Tato!

Rzuciła się doktorowi na pierś i gorzko zapłakała. Wikientij Kiriłłowicz niezdarnie głaskał ją po głowie; nie patrzył na Jegora.

– Przecież jesteście radzieckimi ludźmi! A nie jakimiś wrogami! Dlaczego wy mnie tak…? – Wstrząśniętemu Jegorowi zabrakło słów. – Idziemy pod kule, ryzykujemy życie! Żeby was bronić! A wy… Żebyście chociaż wiedzieli, że wkrótce… Nadiu! Przecież ja cię kocham!

Wtedy się odwróciła. Oczy miała mokre, ale wzrok nieugięty, nie było w nim rozpaczy.

– Odejdź. Na zawsze.

W dodatku machnęła na niego ręką, jak gdyby odganiała jakąś nocną marę.

Ten gest był najbardziej obelżywy.

Dorin zerwał się zza stołu. Chciał rzucić na ostatek jakąś gorzką uwagę i odejść z godnością, ale nie znalazł słów. Powiedział tylko:

– Ech, ty…

I zbiegł z ganku jak pocisk.

Czuł się tak, jakby pierś miała mu się za chwilę rozerwać, nie mógł złapać tchu.

Potknął się na równej drodze; nie pamiętał, jak wyszedł na ulicę.

Głośnik na słupie obwieszczał radośnie:

– W związku z uchwałą Sownarkomu ZSRR i KC WKP(b) z dwudziestego trzeciego lutego „O środkach służących zwiększeniu obszaru zasiewów i wydajności plonów kok-sagyzu” wiele kołchozów po raz pierwszy zwróciło uwagę na wąskie gardła w produkcji tej pożytecznej rośliny…

Trzęsącymi się rękami Dorin zapalił kazbeka i zaczął dreptać w miejscu – ze zdenerwowania nie mógł się zorientować, którędy trzeba iść na stację. Aha, w lewo.

Za co? Za co go wypędziła? Przecież nic nie wie, nic nie rozumie! Chciał wyjaśnić, omal nie wypaplał tajemnicy państwowej, a ona go nawet nie słuchała! Machnęła ręką jak na psa!

Rzucił się do furtki, nacisnął na guzik dzwonka: raz, drugi, trzeci.

Radio przeszło z tonu dziarskiego na lekko zatroskany; zaczęły się wiadomości ze świata:

– Na froncie greckim angielskie wojska imperialistyczne nadal się wycofują, ponosząc ciężkie straty… Wielu członków parlamentu brytyjskiego domaga się przeprowadzenia w najbliższym czasie otwartej debaty na temat sytuacji wojennej. Według doniesień korespondenta United Press, w Londynie krążą pogłoski o mających wkrótce nastąpić zmianach w składzie rady ministrów…

W końcu ktoś otworzył.

W furtce stał Wikientij Kiriłłowicz.

– To na nic, młody człowieku. Nadieżda do pana nie wyjdzie.

Twarz doktora nie wyrażała ani wrogości, ani nawet niechęci, tylko smutek i chyba współczucie. To sprawiło, że Jegor od razu przygasł i oburzenie zniknęło.

– Płacze? – zapytał cicho.

– Gorzej. Milczy.

– Wikientiju Kiriłłowiczu, niech chociaż pan jej wytłumaczy. Przecież nie jestem jakimś gestapowcem, bronię ojczyzny! Dlaczego ona mnie tak potraktowała? Jak zadżumionego!

– Gdyby był pan chory na dżumę, toby pana leczyła… – Doktor zdjął okulary, ucisnął nasadę nosa. – Proszę posłuchać, młody człowieku, jest w panu coś sympatycznego… W każdym razie nie przypomina pan innych. Przynajmniej na razie. Dam panu radę: niech pan idzie i żyje swoim życiem, a o Nadieżdzie zapomni. Wdała się w nieboszczkę matkę, wszystko jest dla niej albo czarne, albo białe, nie rozróżnia odcieni szarości. Naprawdę, proszę odejść. Tak będzie lepiej dla pana.

Po tych słowach, których sens Jegor nie bardzo zrozumiał, Wikientij Kiriłłowicz zatrzasnął furtkę.

Po informacjach ze świata głośnik powinien był znowu poweseleć – na koniec audycji zazwyczaj nadawano wiadomości kulturalne. Ale spiker nagle zrobił pauzę, po czym przemówił surowo, ze smutkiem w głosie, tak jakby umarł któryś z członków rządu albo rozbił się samolot.

– Dzisiaj o godzinie czternastej pięćdziesiąt na moście Krymskim doszło do tragicznego w skutkach wypadku. Trzytonowa ciężarówka „Mosobwbudtrestu” nie zdążyła wyhamować i zderzyła się z piętrowym trolejbusem trasy B, który spadł z mostu do wody. Z rzeki Moskwy nurkowie wydobyli ciała osiemdziesięciu trzech osób, które przewiezione zostały do kostnicy szpitala miejskiego numer jeden. O nazwiska ofiar można się dowiadywać pod numerem WI 96 54.

Jak nieszczęście, to nieszczęście, pomyślał Jegor. Co tam jego cierpienia miłosne w porównaniu z taką katastrofą? Osiemdziesiąt trzy osoby! Zatłoczony do ostatka trolejbus, wszyscy jadą w swoich sprawach, nikt nie wybiera się na tamten świat. A tutaj zderzenie, trzask, krzyki. Plusk, chciwe bulgotanie wody rzecznej… Straszne.

Najpierw oczywiście Jegorowi przypomniała się opowieść taksówkarza – o piętrowych trolejbusach. Wódz to przewidział, jakby w wodę patrzył, przy czym w najbardziej dosłownym sensie.

Ale w następnej sekundzie młodszy lejtnant zdrętwiał. Narkom wspomniał szefowi o wypadku drogowym i kazał mu słuchać wiadomości o godzinie dziewiątej!

„Stuk, stuk, stuk”, zaczęły Jegorowi gwałtownie szczękać zęby.

Kazbek wypadł mu z ręki, po ziemi rozsypały się drobne iskierki.

Rozdział dziewiąty

„Bee, bee”

– Tak to jest, Dorin – powiedział szef – właśnie dlatego jest Narkomem, a nawet zastępcą przewodniczącego Rady Ministrów, że to człowiek odpowiedniego formatu. Ja oklapłem, opuściłem ręce: „rozmowa czysto teoretyczna, fantastyka nienaukowa”. A on błyskawicznie wszystko obmyślił i podjął decyzję. Jedyną, która daje nam szansę na dalszy ciąg gry. Nie przestraszył się odpowiedzialności. Czemu się chmurzysz? Osiemdziesiąt ludzkich istnień w takiej grze – cena wysoka, ale nie zbyt wysoka.

– Osiemdziesiąt trzy – burknął Jegor.

– Jeśli już chcemy być dokładni, to osiemdziesiąt dwie plus jeszcze jeden gotowy nieboszczyk. Podrzucony przez naszych nurków po odpowiedniej obróbce.

Rozmawiali na Kuźnieckim Moście, w pokoju, gdzie Jegor mieszkał przedtem z pojmanym radiotelegrafistą, a teraz kwaterował sam. O Stepanie Karpenko przypominała tylko wybita szybka w serwantce i plama krwi, która nie dała się całkiem usunąć z drewnianej podłogi.

Ciemność za oknem już pomalutku zaczynała szarzeć, długa noc dobiegała końca. Wszystkie środki zostały podjęte, plany rozpracowane, kołowrót pracy operacyjnej puszczony w ruch i rozkręcony na pełne obroty. Wprost z Łubianki, od narkoma, starszy major poszedł na Kuźniecki i postawił grupie Grigoria – na nowe zadania, po czym zaprowadził Jegora do pokoju na rozmowę w cztery oczy.