Dorin przynajmniej ćwiczył technikę nadawania, ale pozostali nudzili się jak mopsy. Grigorian-Demidycz, jako głuchoniemy, nie mógł nawet włączać radia. Waśkę Lachowa wykańczało ciągłe siedzenie przy oknie i wybałuszanie oczu jak idiota. Gala Wanilina, żeby nie budzić podejrzeń, na krótko poszła sprzedawać lody i znowu wróciła na chorobowe.
Kiedyś Jegor wyszedł w nocy do kuchni napić się wody i zastał tam całujących się namiętnie Lachowa i Walulinę. W końcu to zrozumiałe: oboje młodzi, zdrowi, razem przez dwa tygodnie. Gala wydała jakiś okrzyk i uciekła do pokoju, a Waśka nic, tylko wywalił język na bok i wypuścił ślinę – że niby czego się po idiocie można było spodziewać.
To małe zdarzenie zapewniło Jegorowi rozrywkę na parę dni. W czasie kolejnego spaceru zaszedł do „Pedksiążki”, kupił Słownik wyrazów obcych i broszurowe wydanie kodeksu karnego ZSRR.
Pamiętał, że jest na to jakieś specjalne słowo. Poszukał i znalazł je.
KAZIRODZTWO – intymny związek między bliskimi krewnymi: rodzicami i dziećmi albo braćmi i siostrami. Zjawisko to, w społeczeństwie kapitalistycznym powodujące degradację stosunków rodzinnych, zostało w ZSRR całkowicie wykorzenione.
Obwiódł tekst czerwonym ołówkiem i położył słownik Galinie na kuchennym stole. Tego dnia nie dostał kapuśniaku, ale strata nie była duża.
Nazajutrz jak gdyby przypadkowo zostawił w ubikacji kodeks karny. Broszurka była otwarta na artykule „Przemoc płciowa”, paragraf „Zmuszanie do czynów nierządnych osoby uznanej za niepoczytalną i wymagającą opieki”.
– Głupi jesteś, Dorin – orzekła Walulina i śmiertelnie się obraziła; poza sprawami służbowymi przestała z nim w ogóle rozmawiać.
Tak lokatorzy komunałki na Kuźnieckim Moście żyli sobie do szesnastego maja.
A szesnastego wszystko się skończyło.
Tamtego wieczoru Jegor postanowił pójść do kina zamiast na zwykły spacer. Co to, niemiecki szpieg nie ma już prawa obejrzeć Wałerija Czkałowa? Przecież powinien udawać normalnego człowieka radzieckiego. Seans zaczynał się o dwudziestej czterdzieści, tak że Jegor wrócił do mieszkania około jedenastej. Myślał: czy tak samo jak Czkałow przeleciałby na myśliwcu pod mostem? Teraz na pewno już by nie zaryzykował, mimo wszystko od dawna nie latał. Ale gdyby tak polatał jakieś dziesięć – dwanaście godzin, to inna rozmowa.
No i poczuł nagle straszny żal, że los go rozłączył z niebem. Takimi właśnie pięknymi słowami mówiono na filmie.
Fruwałby ponad obłokami jakimś, powiedzmy, I-I6 albo czajką. A już, jak mówią, wyprodukowany właśnie model Ił-2 to samolot szturmowy na światowym poziomie. Nie dręczyłby się wtedy pytaniami, czy trolejbus zatopiono potrzebnie, czy niepotrzebnie. I Nadieżda nie kręciłaby nosem…
Ledwie wsunął klucz do dziurki, drzwi szybko się otworzyły.
W korytarzu zgromadziła się cała grupa i sam Październicyn. Twarze mieli takie, że Jegor od razu wszystko zrozumiał. Starszy major wciągnął go do środka.
– Gdzie cię diabli nosili? Dobra, głowę ci urwę potem. Dzwonili. Dwa razy. Dokładnie o dziesiątej i wpół do jedenastej. Mężczyzna. Jakby z akcentem. Gala powiedziała, że będziesz o jedenastej.
Zegar wskazywał za trzy jedenastą. Jegorowi momentalnie zaschło w gardle.
– Pierwszy raz dzwonili z automatu przy Bramie Nikickiej. Drugi raz z budki koło Chat-u. Z obu miejsc do ambasady niemieckiej jest najwyżej dziesięć minut piechotą… – Uspokój się! – Październicyn złapał Jegora za ramiona, potrząsnął nim i szepnął mu do ucha: – Pamiętaj o trolejbusie. Przyznaj się: myślałeś, że na darmo?…
Przy tych słowach akurat zadzwonił telefon, dlatego szef dokończył szybko:
– Wysłaliśmy w tamten rejon kilka grup przechwytujących. Rozkaz: brać. Twoje zadanie: przeciągnąć rozmowę, żeby nasi zdążyli ustalić miejsce i podjechać. Dosyć, Walulina, dalej! – Machnął ręką na Galę, zamarłą w napięciu nad telefonem.
Ta szybko złapała słuchawkę, ale zaczęła mówić sennie, leniwie:
– Halo… Żeby go szlag trafił, tego twojego Karpenkę. Przecież już noc!… No, wrócił, wrócił, a gdzie się miał podziać? Zaraz go zawołam. Tfu!
Październicyn trzymał przy uchu dodatkową słuchawkę. Oczy wbił w tarczę zegarka.
– …Czterdzieści sekund. Dłużej nie można zwlekać. Dalej!
– Kto mówi? – burknął Jegor i pociągnął nosem. Październicyn kiwnął głową: dobra, tak trzymać.
– Karpienko, to pan? – spytał niepewny głos, chyba rzeczywiście z lekkim akcentem. – Ja od Piotra Siemionowicza. Dlaczego pan tak długo szedł?
– Mamy go – dał znać ruchem warg starszy major. – Przeciągaj sprawę!
– Długo? – odburknął ze złością Dorin – Siedzę tu prawie miesiąc! Zabraliście skrzynkę i zniknęli! Ne znał, co robić. Hrosze się kończą, sąsiedzi się czepiają, pytają, czemu nie pracuję…
– Spokojnie, spokojnie – przerwał mu nieznajomy.
Czy na pewno nieznajomy? Dziwna sprawa: ten głos Jegor jakby już gdzieś słyszał… Ale gdzie?
– Cóż to, pan mnie nie poznaje? – spytał Wasser (to był na pewno on) i odkaszlnął. – Przecież razem…
Nie dokończył. Z tamtej strony coś zazgrzytało i rozmowa została przerwana.
Jegor z zakłopotaniem obejrzał się na szefa. Ten podniósł dłoń w rękawiczce: cicho, nie przeszkadzaj…
W spectelefonie coś zaburczało, a Październicyn uderzył dłonią o ścianę, ale nie ze złością, tylko z triumfem.
– Do mnie go, szybko! – powiedział do kogoś. – Nie za dużo hałasu? Na pewno? No, brawo.
Do Jegora i pozostałych uśmiechnął się szeroko.
– Mamy go! Znakomita robota. I wy, towarzysze, też świetnie się spisaliście.
Dwa razy od szefa „znakomicie” – to jednak coś znaczyło. Ledwie Dorin zdążył otrzeć pot z czoła, a już Październicyn ciągnął go na schody.
– Dalej, za mną!
Kiedy szli do głównego budynku Łubianki (podwórzami, rozglądając się), Jegor zdążył powiedzieć, że głos jakby znajomy, tylko nie wiadomo skąd.
Październicyn rzucił:
– Nie męcz się. Za dziesięć minut wyjaśnimy, co to za człowiek w żelaznej masce.
No i wyjaśnili.
Najpierw do gabinetu zajrzał starszy grupy pościgowej (Jegor widział go po raz pierwszy). Dumnie obwieścił:
– Jest, szefie. Mam wprowadzić?
– Dalej, Barykin, pokaż go – polecił starszy major, siadając na brzegu stołu.
Dorin stanął obok, czekając, by zobaczyć tamtego.
Wprowadzono pod ręce jakiegoś chudego blondyna. Głowę miał opuszczoną, tak że Jegor dostrzegł wyłącznie chrząstkowaty nos i jakąś gruchę wystającą z ust.
– Wsadziłem mu gumowy knebel, żeby się nie darł. – wyjaśnił Barykin. – Wie szef, jak go wziąłem? Tam w automacie nie ma górnej szyby, więc ja gołąbeczka od razu za gardło – chwyt paraliżujący. I knebel do gęby. Czysta robota, jak pragnę zdrowia!
Wówczas aresztowany szarpnął podbródkiem, a wtedy Jegor go poznał. To był von Launitz, agent Eter. Macie żelazną maskę!
Na Październicyna strach było spojrzeć, tak pobladła i stężała jego twarz.
A Barykin wcale nie zauważył zmiany, jaka zaszła w naczelniku.
– Naokoło nie było nikogo, sprawdziliśmy. Ten tu, jak się ocknął, to się specjalnie nie rzucał, tylko meczał całą drogę…
– Wyjąć knebel! – rozkazał starszy major. – Klucz od kajdanek! To wszystko, Barykin. Jesteś wolny.
– Szefie, nie obszukaliśmy go nawet jak należy! Może ma broń albo truciznę? Albo się rzuci?
– Jesteś wolny! – warknął Październicyn, a Barykin przekazał Jegorowi klucz i spiesznie zrejterował na korytarz.
– Mogę wody? – ochrypłym głosem poprosił Eter, ledwie został uwolniony od knebla. Kiedy opróżnił szklankę, opowiedział, co następuje: