Выбрать главу

Dzisiaj wieczorem niespodziewanie wezwano go do pułkownika Krebsa, który powierzył mu pilne zadanie. Miał zadzwonić do radiotelegrafisty, a gdyby rozpoznał głos, przekazać instrukcję. Uprzednio nie odważył się telefonować do pana Październicyna, bo przypuszczał, że Krebs na wszelki wypadek wziął go pod obserwację. Myślał, że od razu o wszystkim zamelduje po rozmowie z radiotą i raporcie dla pułkownika. Może uzyska jakieś dodatkowe informacje. A instrukcję miał przekazać taką…

– Kiedy miał pan dzwonić do Krebsa? – przerwał mu szef.

– Od razu po rozmowie z radiotą. Październicyn aż jęknął ze złości.

– O instrukcji potem. Niech pan dzwoni! I powie: z radiotelegrafistą wszystko w porządku, rozkaz przekazałem. Z tamtego aparatu. Prędko!

Von Launitz chwycił słuchawkę i wykręcił numer.

– To ja – powiedział po niemiecku. -…Dopiero za trzecim razem… Mówi, że spacerował, znudziło mu się siedzieć na miejscu… Nie, nie sądzę, żeby kłamał… Tak, głos bez żadnych wątpliwości… O której? Eter popatrzył na zegar ścienny. – Dziesięć minut temu, o jedenastej dziesięć… Nie mogłem zameldować od razu, bo przy automacie ktoś się pojawił. Nie, chyba chciał po prostu zadzwonić, ale ryzykować nie mogłem, znalazłem inny automat… tak, słowo w słowo… Tak jest. Opowiem szczegółowo, zaraz jak wrócę.

Odłożył słuchawkę i wyczekująco popatrzył na szefa, który podsłuchiwał całą tę rozmowę.

– Dobrze – pochwalił go starszy major. – Brzmiało przekonująco. Teraz o instrukcji. Co miał pan przekazać radiocie?

– Zaraz. – Von Launitz wyjął z kieszeni złożoną kartkę papieru. – „Niech pan natychmiast wyjdzie z domu. Proszę nic ze sobą nie brać. Z bramy na lewo, skręcić w ulicę Dzierżyńskiego, potem Srietienką, przez plac Kołchozowy i Pierwszą Mieszczańską, do Dworca Rżewskiego. Cały czas trzymać się lewej strony. Koło kas kolejki podmiejskiej ktoś do pana podejdzie i i spyta: Młody człowieku, czy ma pan na imię Wołodia? Iść niezbyt szybko, z nakazanej trasy nie zbaczać. Wykonać!”.

– To wszystko?

– Wszystko.

– No to do widzenia. I dziękuję. – Szef mocno uścisnął Niemcowi rękę. – Przekona się pan, że potrafimy wynagradzać cennych agentów. Przy bramie czeka na pana taksówka, niech pan jedzie do Krebsa i pisze raport.

Wyszedł z von Launitzem za drzwi, ale za jakieś pół minuty ogolona głowa pojawiła się w drzwiach.

– Biegiem, Jegor! Czas!

We dwóch biegli długimi korytarzami, potem po schodach. Napotkani pracownicy patrzyli na nich bez specjalnego zainteresowania: śpieszą się, to znaczy, że są powody.

– Trasę zapamiętałeś? – mówił szef. – Ten sam chwyt, co poprzednim razem. Tylko teraz nie możemy cię ubezpieczać. Noc, ulice są puste. Na to właśnie liczą… Poślę oczywiście ludzi na dworzec, ale najprawdopodobniej przechwycą cię gdzieś po drodze. Jak wtedy. Jegorku, pracujesz sam. Wszystko teraz zależy od ciebie. Masz głowę na karku, sytuację znasz. Szykowaliśmy się, szykowali, a nawet dodatkowego kanału łączności nie przewidzieliśmy. Masz monety na automat. I przede wszystkim bądź ostrożny.

– A co, mogą mnie stuknąć? – dziarsko spytał Dorin, wsypując bilon do kieszeni.

Październicyn chwilę pomyślał, zanim odpowiedział.

– Nie sądzę. Po co? Wassera nie znasz, z nikim nie jesteś związany. Nie, potrzebują cię żywego. Ja zresztą też.

Przed samym wyjściem zabrał Dorinowi przepustkę i pistolet, krótko chłopaka uścisnął i lekko go popchnął.

– No, leć. Wierzę w ciebie.

* * *

Do rogu Jegor puścił się biegiem, żeby choć trochę nadrobić stracone minuty. Niemcy chyba nie obserwują go pod samym gmachem Łubianki; baliby się pchać ochronie przed oczy, w dodatku nocą. Od delikatesów numer czterdzieści już nie biegł, szedł najpierw szybko, potem wolniej.

Zeszłym razem, przed spotkaniem z Sielencowem, nie miał czasu na rozmyślania, za to teraz, wsłuchany w głuchy stukot własnych butów, myśli miał jasne i zdecydowane.

Mazgaj jesteś, Dorin, ze swoim zadręczaniem się i wątpliwościami. Już gotów byłeś potępić Narkoma za trolejbus i osiemdziesiąt dwie ofiary. Obywatele radzieccy nie zginęli na darmo. Stali się gwoździami, które umocniły bastion naszego przyszłego zwycięstwa. Wasser jednak połknął haczyk! Jeśli teraz urwie się z niego, to winny temu będzie nie Narkom, ale wyłącznie lejtnant Dorin. Na tobie, i tylko na tobie, spoczywa brzemię odpowiedzialności za tamte ofiary. Teraz wszystkie one patrzą wśród nocy swoimi martwymi oczami, jak idziesz ulicą, i szepcą: „Miej się na baczności, Jegor. Nie dopuść, żeby nasza śmierć okazała się daremna”.

Ale z takimi myślami dobrze idzie się do ataku – nic, tylko wybuchnąć świętym gniewem i pobiec naprzód z okrzykiem: „Hura! Za ojczyznę!”. Jegorowi jednak teraz nie gniew był potrzebny, tylko zimna kalkulacja. Dlatego zmuszał się do myślenia nie o straszliwej odpowiedzialności, lecz o sprawach praktycznych. Jeśli Narkom jest wielkim strategiem, to szef – wielkim taktykiem. Dobrze ocenił sytuację: Wasser bezwzględnie potrzebuje łączności. Wytrzymał bez niej, jak długo się dało. Ale w końcu musiał zaryzykować. Oczywiście, będzie sprawdzał „radiotelegrafistę”. Jeśli Jegor tego egzaminu nie zda, zginie.

1 nie z tym bieda, że jednego głupiego lejtnanta będzie mniej na świecie. Tu chodzi o sprawę.

Jegor czuł zarazem i strach, i chęć do czynu. Jestem stalowym sworzniem, powtarzał sobie, a szedł teraz pewniej, odważniej.

Przy Bramie Srietienskiej pojawił się jakiś cień, za nim drugi.

Już, tak szybko?

Tamtych było dwóch. Podniesione kołnierze, nasunięte na oczy cyklistówki. Jegor widział, że to żulia, ale po Sielencowie nie bał się już nikogo.

Czekał, aż zapytają o Wołodię, ale ochrypły tenorek poprosił:

– Ej, koleś, daj zapalić.

To naprawdę żulia, najzwyklejsza w świecie. Dorin rozzłościł się na serce, które niepotrzebnie podskoczyło mu do gardła, i odburknął:

– Idź do diabła!

Głupio, oczywiście. Teraz tylko burdy mu jeszcze brakowało. Ale w jego tonie było coś takiego, co kazało tamtym dwóm cofnąć się z powrotem w mrok.

– Ale żłób – usłyszał za sobą pełen urazy głos. Lejtnant nawet się nie obejrzał.

Przebiegł ulicę tuż przed pustym tramwajem i ruszył dalej Srietienką. Minął jedną przecznicę, potem drugą, i wtem usłyszał z tyłu:

– Młody człowieku, nie ma pan przypadkiem na imię Wołodia?

Głos należał do kobiety.

Odwrócił się i pod tabliczką „ul. Dzwonna” zobaczył dziewczynę. Wysoką, szczupłą, w popielatym płaszczu o takim samym odcieniu jak narożnik domu; dlatego przechodząc tamtędy, Jegor nawet jej nie zauważył.

Na szczęście tym razem serce zachowało się przyzwoicie. Z pewnością głupio mu było wystraszyć się kobiety. Chociaż przedstawicielka słabej płci może także wpakować w człowieka cały magazynek. Tym bardziej jeśli trzyma rękę w kieszeni.

Jegor podszedł do niej powoli. Pukiel ciemnych włosów wysunął się spod chustki. Czarne, ukośne, szeroko rozstawione brwi. Spojrzenie proste, niekobiece. Twarz dziwna, jak gdyby zastygła.

– No – powiedział z rezerwą Dorin. – I szo z toho? Wyjęła rękę z kieszeni, podała mu. Uścisk mocny, też niekobiecy, a i dłoń jakaś szeroka.

– Chodźmy – powiedziała dziewczyna i nie czekając, pierwsza ruszyła przecznicą.

– Dokąd?

– Zobaczy pan.

Jegor dogonił ją i spojrzał z boku.

Profil miała zdecydowany, jak posąg. W ogóle z profilu była ładniejsza niż en face.

– Zgoda, ale dokąd teraz idziemy? – powtórzył.

– Przenoszą pana do bezpieczniejszego lokalu. Tam porozmawiamy.