Jegor miał wejście w efektownym stylu: szlafrok (czerwono-biały, zagraniczny), granatowy ręcznik na szyi. Lekkim tanecznym krokiem wszedł na ring, a mikrofon dudnił:
– Mistrz klubu sportowego „Dynamo”, waga średnia, zawodnik pierwszej klasy, Jegor Dorin. Trzydzieści pięć walk, dwadzieścia dziewięć zwycięstw.
„Z czego czternaście przez nokaut” – dodał w myślach Jegor, żeby nabrać jeszcze większej wiary w zwycięstwo.
Rzucił szlafrok sekundantowi. Ponapinał bicepsy, potem mięśnie klatki piersiowej, potrząsnął czupryną.
Ostrzyżony był osobliwie: z tyłu i po bokach do skóry, z przodu zostawiony długi kosmyk pszenicznej barwy. Efektownie wyglądało, kiedy odrzucał go z czoła.
Widzowie byli dzisiaj na ogół usposobieni niechętnie. Tutaj, w Pałacu Kultury Fizycznej Osoawiachimu *, wojskowi mają bazę szkoleniową, tak że to ich terytorium. Kibiców „Dynama” przyszło niewielu, siedzą zbici w gromadę, czują się niepewnie. A Jegorowi to ganc pomada. Kiedy sala jest nieprzyjazna, to nawet lepiej. Podwyższa wartość bojową.
Specjalnie uśmiechnął się do publiczności całą gębą, pokazał swoje olśniewająco białe zęby. Szorował je dwa razy dziennie proszkiem „Leninowska Żarówka”, przynajmniej po pięć minut. Bo ładny uśmiech i dziewczyny lubią, i szefostwo docenia.
– Tak, tak, pokazuj klawiaturę! – zawołali do niego widzowie z pierwszego rzędu. – Sierioga zaraz ci wszystkie zęby policzy!
Jegor skrzywił się lekko na takie chamstwo, ale nie zaszczycił tamtych ani odpowiedzią, ani nawet spojrzeniem, tym bardziej że już zapowiadano jego przeciwnika, i to uroczyściej niż dynamowca:
– Dwukrotny zdobywca tytułu mistrza ZSRR, mistrz sportu Siergiej Kriukow! Czterdzieści walk, trzydzieści jeden zwycięstw! Klub Sportowy Robotniczo – Chłopskiej Armii Czerwonej!
Kibice zaczęli się drzeć, klaskać, ale Jegor na nich nie patrzył, cały skoncentrował się na przeciwniku. Teraz, za kilka sekund, które pozostały do gongu, trzeba było określić najważniejszą rzecz – taktykę walki. Każdy ruch, spojrzenie, mimika – wszystko tu jest ważne.
Jeśli przeciwnik się denerwuje, przejawia choćby najmniejsze oznaki niepewności, to na takiego trzeba od pierwszej sekundy przypuścić wściekły atak. Chodzi o to, by go zgnębić moralnie, zmusić, żeby się pogodził z porażką.
O wiele bardziej niebezpieczni są niemrawi, senni. Ci nudziarze, nastawieni na ścisłą obronę, nigdy nie ryzykują, biorą przeciwnika na zmęczenie. Wszystkie sześć walk (pięć na punkty, jedną, no cóż, przez k.o.) Jegor przegrał z takimi właśnie pedantami. Szczęściem w wadze średniej jest ich stosunkowo niewielu – częściej spotyka ich się w wadze ciężkiej.
Siergiej Kriukow, jak od razu ocenił Jegor, należał do rodzaju trzeciego: podskakiewiczów. Dreptał w miejscu, przygryzał wargi z niecierpliwości, potrząsał głową, krótko mówiąc – rwał się do bitki.
Na takich żwawych Jegor miał swoją taktykę: sam zmieniał się w pedanta.
– Boks!
Pierwszą rundę rozegrał Jegor w szczelnej, ostrożnej obronie. Żołnierzyk doskakiwał, walił i z prawej, i z lewej, ale na dobrą sprawę ani razu nie trafił, kilka muśnięć się nie liczy. Jegor naumyślnie nie skontrował ani razu.
Publika darła się, zagrzewała swojego pupila, na nieśmiałego dynamowca gwizdała i psykała.
W przerwie Wasilkow miotał się, gadał jakieś bzdury, ale Jegor go nie słuchał. Obserwował przeciwnika. Zdaje się, że chłopak był mocny, nie wyglądało na to, żeby się zmęczył. To źle. Walka ma trwać pięć rund, Kriukow nie zdąży się zmachać. To znaczy, że taktykę należy skorygować.
W drugiej rundzie Dorin parował silne ciosy, a parę słabych przepuścił. Kątem oka śledził zegar. Na dziesięć sekund przed końcem podstawił szczękę pod prawy sierp i upadł na deski.
Cała sala zerwała się z miejsc, Wasilkow, biedaczysko, złapał się za głowę. Ale przy „ośmiu” rozległ się gong. Niby to zbawienny dla dynamowca.
Trener już nic nie mówił, tylko wzdychał i z rezygnacją kręcił głową. Właściwie wystarczyłoby schrzanić tę walkę, żeby Wasilkowa szurnęli z klubu i z powrotem wzięli wujka Losze.
W trzeciej rundzie przeciwnik myślał tylko o jednym: by jak najszybciej dobić ofiarę. O obronie zapomniał zupełnie. Parę razy odkrywał się tak, że można byłoby mu nieźle przyłożyć, ale co do nokautu, Jegor nie miał stuprocentowej pewności, a zwykły nokdaun zepsułby cały plan. Kriukow zaraz by się połapał, że go robią w konia, i do końca meczu trzymałby gardę, a przewagi punktowej już by nie udało się odrobić.
W końcu wojak podstawił się jak należy, i tu już Dorin nie zawiódł, zadał wyjątkowo kulturalny cios – lewy prosty w nasadę nosa.
Kriukow jak padł, tak więcej nie wstał. Do widzów nie od razu dotarło, że już jest po wszystkim, koniec filmu, zapalać światła.
Kiedy ogłoszono zwycięstwo, a sędzia podnosił w górę rękę Jegora, ten pośpiesznie zlustrował salę pod kątem kadr.
Kadry były, jedna nawet niczego sobie: ruda, siedziała obok lejtnanta czołgisty, ale patrzyła nie na kawalera, tylko na zwycięzcę, w dodatku tak jak trzeba – z zachwytem. Innym razem Dorin na pewno by na nią pikował (w relacjach z płcią odmienną zazwyczaj trzymał się terminologii lotniczej), a wtedy, czołgisto, miej się na baczności.
Ale dzisiaj kadry nie interesowały Jegora, przyglądał im się raczej z przyzwyczajenia. Brak ciekawości był najprawdopodobniej tymczasowy, nie na zawsze, tylko do chwili, kiedy przyszły mistrz stolicy zbada pewne zjawisko, o jasnoblond warkoczu do pasa i cudownych zielonych oczach.
Jegor niecierpliwie uwolnił się od garstki wiernych kibiców, odbił od pociągającego nosem Wasilkowa i popędził do szatni. Była za pięć dwunasta, a o pierwszej musiał podskoczyć na Tagankę i zabrać z dyżurki wyżej wspomniane zjawisko (istotę naprawdę niezwykłą, zagadkę antropologiczną). Umówili się do filharmonii na popołudniowy koncert muzyki fortepianowej, a potem mieli pojechać do niej, do Pluszczewa. Dla tego drugiego punktu Jegor był gotów znieść nawet filharmonię.
Kiedy mydlił się i pluskał pod prysznicem, śpiewał ulubioną piosenkę: „Pokaż więc, żeś ty zuch, kapitanie, jak banderę wciągnij uśmiech swój na maszt…”. Myślał przy tym o zielonookiej Nadi, Nadieżdzie. Od drzwi dobiegał głos uszczęśliwionego Wasilkowa („W finałach będziesz walczył z Pawłowem, z wojska, Pawłów jest doświadczony, ale ja znam jego styl doskonale, popracujemy jak należy, i załatwisz go, mówię ci, a jak nie załatwisz, to srebro też niezłe, ale ja myślę, że załatwisz, masz szansę…”), co tylko przeszkadzało myśleć. Potem trener umilkł – Jegor jednak nie zwrócił na to uwagi. Ale kiedy wyszedł, wycierając się wielkim ręcznikiem, zrozumiał, dlaczego Wasilkow przestał produkować decybele. Nie było go w szatni. Zamiast trenera przed Jegorem stał dowódca w skórzanym płaszczu bez dystynkcji, ale po niebieskim otoku na czapce było jasne, że to swój człowiek, z NKWD albo NKGB. A potem płaszcz się rozchylił, Jegor dostrzegł malinowe wyłogi z dwoma rombami i szybko wciągnął majtki, żeby przedmiotem osobistego użytku nie trząść przed wyższym dowództwem. Dowództwo z pewnością przyszło pogratulować zwycięzcy w imieniu klubu „Dynamo”. No bo co tu gadać, Jegor Dorin ocalił honor sławnych Organów *.
Dowódca trzymał czapkę w ręku, było widać potężną ogoloną czaszkę i białą ukośną szramę na skroni.
Nieznajomy oglądał Dorina gruntownie, i to z wyraźnym zadowoleniem. To zrozumiałe: z Jegora był chłopak jak szóstka, szczególnie w samych spodenkach. Wzrost sto siedemdziesiąt pięć, waga siedemdziesiąt trzy. Fizjonomia też nie od macochy, tyle że nos troszeczkę krzywy – nie od urodzenia, ale pamiątka po tym jedynym nieszczęsnym nokaucie. Ale mężczyznę taki nos w zasadzie tylko zdobi. Dla pełni obrazu Jegor potrząsnął grzywką i obnażył w uśmiechu wszystkie swoje białe zęby.