Wasser, wychodząc, zgasiła światło, w pokoju było ciemno. Przywykł już do mroku i rozpoznawał kontury stołu, oparcia łóżka, ale nic więcej. Nie wiedział, która jest teraz godzina. Dorin wygiął się i spojrzał na nadgarstek – zegarek miał dobry, ze świecącymi wskazówkami, niegdyś własność Stepana Karpenki. Pięć po dziewiątej, wskazówka sekundowa nieruchoma. Stoi. To znaczy od nakręcenia minęło już trzydzieści sześć godzin. Jegor nakręcał go wczoraj rano, jest więc już co najmniej wieczór siedemnastego maja…
Nic dziwnego, że mimo wszystkich wstrząsów i przejść, Dorin skręcał się z głodu. Ostatni raz jadł przed seansem w kinie „Metropol”, czyli przeszło dobę temu. Nadgryziona bułka się nie liczy.
Leżała gdzieś tam, na stole. Podniósł głowę i dojrzał jaśniejszą plamę. Ale co z tego? Nie szkodzi, powiedział sobie. Człowiek może dwa tygodnie wytrzymać bez jedzenia. Jeśli tej podłej Wasser radiotelegrafista jest naprawdę potrzebny, to baba da mu jeść, nie ma wątpliwości.
Ale wkrótce męki głodu zeszły na drugi plan wobec potrzeby o wiele większej.
Dorin potrzebował na stronę, i to z każdą chwilą bardziej. Przecież w portki się nie zleje – radziecki czekista nigdy się tak nie poniży. Lepiej zdechnąć niż tej abwehrowskiej suczce dać taką satysfakcję!
I od razu przypomniał sobie historię jeszcze z Saratowa, gdzie chodził do szkoły. Kolega z jego klasy miał psa, owczarka imieniem Indus. Mądry, wyćwiczony nie gorzej niż pies sławnego Karacupy, strażnika granicy ZSRR. Kiedyś Witia (bo tak się chłopiec nazywał) i jego rodzice zatruli się grzybami, wszystkich więc zabrano do szpitala. Pies został sam w domu. Wytrzymał dzień, dwa, a na trzeci zdechł, bo pękł mu pęcherz moczowy.
Lejtnanta Dorina z pewnością czekało coś takiego. Trzeba było znowu wytężyć wolę. Jegor ugryzł się w język. Boleśnie, aż poczuł słony smak w ustach. Ale pomogło.
Potem zaczął liczyć. Policzy do tysiąca i przewraca się na prawy bok. Jeszcze raz do tysiąca – i na lewy. Trzeci raz – i na plecy. Potem znowu. I znowu. I znowu.
To ciągłe liczenie wprawiło go w stan odrętwienia. Sen czy nie sen, omam czy nie omam, dość że w ciemności coś się poruszyło, a z mroku wylazło jakieś licho. A może mu się wydało, że na stole siedzi człowiek i cienko, przeciągle wyje; to znowu zaskrzypią drzwi i zaświeci się w nich para zielonych oczu.
Jegor podrywał się, po twarzy ściekał mu lepki, wstrętny pot.
Diabli wiedzą, jak długo to wszystko trwało, ale na pewno długo. Bardzo długo.
Kiedy drzwi zazgrzytały i otworzyły się, Jegor spojrzał na nie bez przekonania – myślał, że znowu coś mu się zwiduje. Niezbyt się zainteresował, kiedy pojawiła się w nich sylwetka. Ale świeże powietrze w pokoju, które poczuł, nie mogło mu się przyśnić. Dorin chciwie wciągnął je nosem i dopiero teraz poczuł, jak bardzo cierpiał wskutek duchoty.
Pstryknął wyłącznik, a lejtnanta oślepiło jaskrawe światło elektryczne.
Na podłodze zastukały obcasy i zatrzymały się przy łóżku.
To była ona. W kokieteryjnym kapelusiku, w jasnym nieprzemakalnym płaszczu, mokrym od deszczu. Twarz wyniosła, władcza.
Wnosząc z tego, że przestrzeń w otwartych drzwiach za jej plecami nie czerniała, tylko szarzała, był dzień.
– Do ubikacji – zachrypiał Jegor, który stracił zupełnie głos od krzyku.
W milczeniu zalepiła mu usta plastrem.
Dlaczego, po co? Demonstruje, że mimo wszystko nie wierzy ani jednemu jego słowu?
A Dorin przygotował sobie całą przemowę: o swojej wierności dla wielkich Niemiec, o gotowości odpowiedzenia na każde pytanie, przejścia każdego egzaminu.
Wszystko na darmo. Wcale nie miała zamiaru go słuchać. Dla niej Karpenko był untermenschem, podczłowiekiem.
Więc bez słowa, Wasser zaczęła coś majstrować przy pasie krępującym lewy nadgarstek Dorina i wsadziła sztyft w drugą dziurkę. Teraz Jegor mógł odsunąć rękę od prętów o dwadzieścia centymetrów. To samo zrobiła z lewą ręką. Potem skrępowała oba nadgarstki razem, i dopiero wtedy odłączyła oba pasy od wezgłowia.
Lejtnant jęknął i usiadł na łóżku. Bolały go straszliwie ramiona, łokcie, przeguby, a jednak trzymanie rąk przed sobą było prawdziwą rozkoszą. Kiedy rozprostowywał stawy, Wasser skrępowała mu nogi, odpinając zarazem pasy od prętów łóżka.
Dorin usiadł na łóżku, potem wstał. Łypnął okiem na kobietę, myśląc, że można jej nieźle przyłożyć jej nawet związanymi pięściami. Ale Wasser była nadal czujna: cały czas trzymała się z tyłu i trochę z boku.
Pchnęła go lekko w plecy. Jegor zrozumiał – w stronę dziury w podłodze.
Iść mógł tylko drobnymi kroczkami. Rozpiął rozporek, zabeczał: „Beee beee beee beee”, co znaczy: „Mogłabyś się chociaż odwrócić”.
Wasser zrozumiała, ale nie zrobiła tego, tylko lekko się skrzywiła.
Jegor poczerwieniał od tego poniżenia i zameczał najwyraźniej, jak mógł: „Muma”, co znaczyło „suka”.ó
– Dalej, dalej – powiedziała. – Dla mnie istnieje tylko jeden mężczyzna. A ty jesteś śmieciem.
Jaki mężczyzna? Pewnie ten ich Führer, pomyślał Jegor.
– Umyj ręce. – Popchnęła go do umywalki, kiedy skończył. A to gnida niemiecka! Jeszcze będzie go uczyć kultury!
Jegor doskakał do umywalki (uznał, że dalsze dreptanie byłoby zbyt haniebne). Nie tylko umył ręce, ale wsunął głowę pod strumień wody. Potem się napił. Zwykła woda z wodociągu, cóż to za szczęście, jak się okazuje.
– Jedz. – Wasser popchnęła go do stołu.
Oprócz nadgryzionej bułki z przedwczoraj nic tam nie było do jedzenia.
Może ogłosić głodówkę protestacyjną, zawahał się Dorin, który po straszliwym poniżeniu jeszcze nie przyszedł do siebie. Nie, Karpenko nie ogłosiłby głodówki.
– Jedno słowo, a znów cię zakleję. Zostaniesz głodny – uprzedziła go Wasser, zanim oderwała plaster.
Bardzo starał się nie jeść chciwie, ale mimo to od razu spałaszował czerstwą bułkę.
– Jeżeli dobrze przeprowadzisz seans, dostaniesz drugą, świeżą.
Wyjęła z torby jeszcze jedną bułkę i podetknęła mu ją pod nos – masz, powąchaj. Jegorowi zakręciło się w głowie od zapachu ciepłego pieczywa.
– Będziesz pracował?
Kiwnął głową.
Wtedy strząsnęła okruchy ze stołu i podsunęła mu radiostację. Sama włożyła Jegorowi nauszniki, cały czas trzymając się z tyłu.
Odbiornik też włączyła sama.
Po minucie w telefonie zapiszczały sygnały wywoławcze niemieckiej centrali:
– 7373, 7373, 7373. Jegor kiwnął głową: są.
– Odpowiedz.
– 0009, 0009, 0009 – wystukał Dorin sygnały Karpenki.
A Wasser już podsuwała mu papier, żeby zanotował szyfrogram z centrali.
Kiedy Jegor pisał ołówkiem kolumny siedmiocyfrowych liczb, w myślach je powtarzał i starał się zapamiętać. Sam przez cały czas śledził kątem oka: a może babsko straci czujność, pochyli się nad stołem, żeby lepiej widzieć, jak on pisze. Wetknąć cholerze ołówek w oko, tak głęboko, jak się da. I tłuc ją, póki nie wyjdzie z szoku. Nie na śmierć, oczywiście, ale do utraty przytomności.
Kiedy seans się skończył, Wasser zabrała papier i dała Jegorowi bułkę. Ledwie wsunął do ust ostatni kęs, znowu je zakleiła. Szturchańcami pognała go w stronę łóżka, kazała się położyć.
Przywiązała mu ręce, potem nogi.
Zdjęła plaster.
Zgasiła światło.
Wyszła.
Jegor znowu został sam w ciemnościach, na wiele godzin.
Zaczęło się życie, którego życiem nie można w ogóle nazwać. Nie było w nim dnia ani nocy, tylko mrok, przecinany rzadkimi wybuchami światła – kiedy strażniczka odwiedzała więźnia.
Czas utracił płynny rytm, poruszał się skokami. Wielogodzinne oczekiwanie zlewało się w jedną, niekończącą się pauzę, w której nie było nic prócz skrzypienia łóżka, rozmów z samym sobą i dręczących półsnów, półprzywidzeń. A jedyne wydarzenia to obrócenie się z pleców na bok i z powrotem. Ale wystarczyło, by klucz zazgrzytał w dziurce, a świat się przeobrażał. Wypełniał się oślepiającym światłem i dźwiękami, które Jegorowi wydawały się ogłuszające po tak długiej ciszy. Czas, który nagle drgnął, puszczał się galopem, nadrabiał straty.