Seanse łączności nie odbywały się codziennie. Najczęściej Wasser po prostu przychodziła, żeby więzień mógł coś zjeść, wypić, załatwić się i trochę rozprostować kości, po czym oddalała się bez słowa. Tak więc po kwadransie znowu zostawał sam, przykuty do nienawistnego łoża.
Dlatego kiedy Wasser dawała mu kolejną bułkę i przysuwała nadajnik, Jegorowi z radości mimo woli skakało serce. Jeszcze dziesięć minut światła i ruchu! Nowa porcja cyfr do wyuczenia – a to oznaczało, że będzie miał się czym zająć podczas oczekiwania: powtarzać wszystko w pamięci dziesiątki, setki razy.
No i oprócz tego za każdym razem, kiedy odbierał albo nadawał szyfrogram, dostawał premię: kawałek kiełbasy albo sera. W świecie, w którym teraz wegetował, było to wielkim wydarzeniem.
Rozmowy ze strażniczką były zabronione. Kiedy przychodziła, od razu naklejała mu plaster i zdejmowała go tylko na czas karmienia. Któregoś razu Jegor zdążył wypowiedzieć starannie obmyślone zdanie po niemiecku: „Proszę posłuchać, nie wolno tak postępować z ludźmi oddanymi naszej wspólnej sprawie”. W rezultacie na całą dobę został bez jedzenia. Wasser otwierała usta rzadko, wyłącznie na czas seansów: „Sygnały. Są? Odbieraj. Nadaj to”. I tyle. Mówiła zawsze po rosyjsku. Widocznie uważała, że podczłowiek nie jest godny języka, którym posługuje się Führer.
Jegor nie był dla niej człowiekiem, tylko oderwaną funkcją – uszami i palcami na kluczu. Ona zaś w koszmarze, którym teraz stało się jego życie – chciał tego, czy nie – zajęła miejsce postaci głównej. A nawet jedynej. Wyraz jej twarzy, mimika, ton głosu – wszystko miało dla niego olbrzymie znaczenie. Jaki chleb przyniosła – czarny czy biały? Co za butelkę ma w torbie – z kefirem czy z mlekiem? Dlaczego spojrzała na radiostację – tak sobie czy będzie seans łączności?
Najwstrętniejsze było to, że Jegor po trochu przywykał do piwnicznego życia.
Pierwszy przystosował się brzuch. Żołądek nauczył się zgadywać porę posiłku i zaczynał wydzielać soki mniej więcej na pół godziny przed nadejściem Wasser.
Potem zorientowały się pęcherz moczowy i jelita. Już nie męczyły Jegora bezpłodnymi wezwaniami, tylko dawały o sobie znać od razu po obudzeniu się żołądka.
Zdrętwiałe ciało czekało na przyjście Wasser, drżąc z niecierpliwości: teraz będzie można rozprostować ręce. Usiąść, zrobić kilka kroków.
Najohydniejsze ze wszystkiego było to, że i serce odzywało się radosnym bębnieniem na zgrzyt klucza.
Lejtnant zgrzytał zębami: faszystowskie draństwo chce zrobić coś takiego z nami wszystkimi. Zamienić nas w ślepe narzędzia, w bydło robocze, w świnie, które radośnie chrząkają przed porą karmienia. Nie jestem już człowiekiem, tylko psem Pawłowa. Zapala się żarówka, a mnie od razu cieknie ślina z ust.
Ciężka, dławiąca nienawiść sprawiała, że Jegor zaciskał pięści. Ach, co on by zrobił z tą gadziną, gdyby nie miał związanych rąk! Niechby zresztą nawet były związane, byle tylko choć raz się nadstawiła, żeby mógł jej przyłożyć z dołu w podbródek. Albo z boku w skroń. Całą swoją siłę, całą wściekłość włożyłby w taki cios!
Ale przeklęta agentka była doświadczoną treserką. Cały czas ostrożnie, cały czas na odległość wyciągniętej ręki. Ile razy Jegor oceniał, kiedy kuśtykał spętany do stołu: jeśli gwałtownie się wyciągnie, dosięgnie jej czy nie? I wychodziło mu, że nie. Kiedy siadał, skracała dystans, ale jakże się zamachnąć na siedząco?
A i sił z każdym dniem miał coraz mniej. Skąpe pożywienie, brak ruchu i duchota były przyczyną, że Jegor słabł bardzo szybko. Wstając z łóżka, z trudem utrzymywał teraz równowagę – gwałtowne ruchy powodowały, że kręgi latały mu przed oczami. Przestał skakać po podłodze, zamiast tego stawiał drobne kroczki. Po pierwsze, był słaby, a poza tym kości już mu zaczęły sterczeć, portki na nim wisiały, więc gdyby skoczył, toby spadły. Kręcił się na łóżku o wiele częściej niż na początku.
Po jakimś czasie (rachubę czasu Jegor stracił szybko, bo dni jako takich już w jego życiu nie było) ciemność powodowała już nie zwykłe koszmarne sny, ale najprawdziwsze halucynacje. Na ogół oczywiście przykre. Kiedyś zobaczył siebie z boku.
Pomieszczenie zamknięte na głucho, bez okien, na łóżku leży brudny człowiek, rozciągnięty w kształt litery X. Wlepił w sufit niewidzące oczy.
Potem to samo, tylko z odległości. Ściany, podłoga, sufit jak przedtem spowite mrokiem, ale zarazem przezroczyste: widać wtedy, że jakiś człowiek leży w jednej z komórek pustego, zabitego deskami domu. Nad nim są trzy piętra, pod nim piwnica. W domu nie ma żywego ducha; tylko zwinne myszy harcu – ją, nie czyniąc przy tym hałasu, a na strychu kołysze się w przeciągu pajęczyna.
Innym razem przywidziało mu się, że dom jest żywy. Że to jakiś potwór, smok, wielorybisko. Nałykało się toto wszelakie – go paskudztwa: śmieci, połamanych mebli, rozbitych cegieł, połknęło nawet człowieka na żelaznym łóżku, a teraz ciężko dyszy, trawiąc to niesmaczne pożywienie.
Zdarzyła się i taka halucynacja: na wszystkich piętrach, we wszystkich pokojach jest pełniusieńko ludzi, wszyscy zajmują się jakimiś swoimi sprawami. Gospodynie piorą i gotują, dzieci się bawią, mężczyźni piją i grają w domino. Jegor mógł zajrzeć do każdego mieszkania, przyjrzeć się twarzom, jego zaś nie widział nikt. Tak wyglądał dom, dopóki nie wysiedlono z niego mieszkańców, domyślił się Dorin, i zrobiło mu się siebie bardzo żaclass="underline" jakże tak, wszystkich wywieźli, a jego zostawili?
Dom dręczył, dręczył swojego więźnia i w końcu ostatecznie się rozbestwił.
Jegor śpi i nagle czuje, że ktoś siedzi u wezgłowia łóżka. Najpierw pomyślał: Wasser. Zaspał i nie słyszał, jak weszła. Ostrożnie uchylił powieki, spojrzał poprzez rzęsy: czego od niego chce?
Siedziała z opuszczoną głową, nie było widać twarzy, tylko zarys opuszczonych ramion. Potem kobieta podniosła rękę, pogłaskała Jegora po kłującym policzku. Westchnęła.
Skądsiś zaczęło się sączyć blade światło – całkiem słabe, ale wystarczyło go, żeby Dorin mógł dojrzeć twarz swojej dręczycielki. Była smutna i bardzo ładna, zupełnie inna niż w rzeczywistości.
– Ach, to ty taka jesteś… – wyszeptał wstrząśnięty Jegor. Delikatnie zamknęła mu usta palcami, smutno się uśmiechnęła, a dalej zaczął się koszmar. Oczy lekko się otwarły, z czarnych zrobiły się zielone, nos się zaostrzył, wargi zaokrągliły, szczęki zapadły, skóra zbladła – Wasser zmieniła się w Nadieżdę.
– Biednyś ty, biedny – wyszeptała Nadieżda i Jegor rozpłakał się z litości nad samym sobą.
Ale kiedy chimera się rozwiała, ogarnęła go wściekłość.
To już była podłość, straszliwa podłość!
Przez cały czas zamknięcia ani razu nie pozwolił sobie na myśli o Nadi. Na wspomnienia o dziewczynie, którą kochał i na zawsze utracił, nie ma miejsca w ohydnym, śmierdzącym podziemiu.
Ale piwnica zdobyła taką władzę nad wyobraźnią swego niewolnika, że bezceremonialnie wtargnęła w najtajniejszy obszar jego pamięci, ani pytając o zgodę.
Już nie jestem panem swojego mózgu, pomyślał Jegor i nie na żarty się przestraszył: bardzo, bardzo prędko zwariuję, a to przecież gorsze od śmierci.