Znowu popatrzył na Wasser; akurat żeby zobaczyć, jak ta zaPala zapałkę.
Płomyczek zakreślił łuk, dotknął rozlanej na podłodze kałuży, która wybuchła radosnym niebieskożółtym płomieniem.
– Tak czy siak zdechniesz, zarazo. I wasze hitlerowskie draństwo! – krzyknął Jegor za wybiegającą kobietą.
Zgrzyt żelaza, obrót klucza.
Dorin został sam w pomieszczeniu, gdzie z każdą sekundą robiło się coraz jaśniej i goręcej. Z dołu zaczęły walić kłęby gryzącego czarnego dymu. To zapaliło się linoleum.
Nie zdążę spłonąć żywcem, prędzej się uduszę, pomyślał Jegor. Nawet teraz trudno było oddychać.
Rozerwać pasów nie da się, tego już próbował, a był wtedy o wiele silniejszy niż teraz. Przegryźć?
Tak jak się dało, naciągnął pas krępujący nogi. DosięgnąŁ zębami skórzanej wstęgi. Mocna, zaraza! Gdyby ją gryźć przez godzinę, dwie, może by się udało. Ale miał tylko jedną, najwyżej dwie minuty.
Płonący strumyk pełznął powoli w jego stronę. Jegor musiał łapać ustami powietrze. Niedługo w ogóle zabraknie tlenu.
Trzeba oderwać nogę łóżka od podłogi!
Szarpnął raz, drugi, ale śruby ani drgnęły. Dorin zaryczał ze złości, złapał nogę łóżka rękami i zatrząsł, ile miał siły.
Poddaje się? Czy mu się tylko wydało?
Główka jednej ze śrub na milimetr wylazła z podłogi, a wtedy Jegor wpadł w szał. Nie zważając, że wali głową o żelastwo, nie czując bólu w ramieniu, zaparł się o podłogę, a plecami popchnął łóżko.
Chrzęst, trzask. Jest! Noga oderwała się od podłogi.
Kiedy Jegor uwolnił ręce, nadal sczepione jedna z drugą, mógł rozpiąć pas na nogach.
W oczach wszystko pływało, po twarzy ściekał mu pot, płuca zdawały się wchłaniać żar.
Podniósł się i skoczył prędko ku drzwiom.
I dopiero wtedy zrozumiał, że wszystko na darmo.
Drzwi przecież są zamknięte, i nie można ich wyważyć: po pierwsze, bo żelazne, a po drugie otwierają się do wewnątrz, zgodnie z państwowymi normami.
Z rozpaczy zaczął szarpać klamkę.
Zgiął się w przystępie strasznego kaszlu. Oczy mu łzawiły, trudno było cokolwiek dojrzeć przez drgającą przesłonę. A jednak kątem oka zdołał w kącie, po drugiej stronie płonącej kałuży, dostrzec czarną dziurę, tę właśnie, której używał do załatwiania się. Teraz nie było czego się brzydzić. Z rozpędu przeskoczył przez płomień i wsunął głowę w otwór. Wiadomo: jak przelezie głowa, to i ciało się prześliźnie.
Głowa weszła, ale barki utknęły. Na swoje nieszczęście wyhodował niezłą muskulaturę. Gdyby nie długa głodówka, która tęgiego chłopa zmieniła w łachudrę, w życiu by się nie przecisnął. Ale kiedy płomień dotknął jego kostki, Jegor zawył z bólu i tak się szarpnął, że runął w dół, razem z jakimiś płonącymi paprochami.
Nie była to na szczęście duża odległość, może półtora metra, więc nie złamał karku. Wpadł akurat w śmierdzącą kałużę, ale co tam, trudno się brzydzić – musiał ugasić płonącą nogawkę.
Jakoś zdusił płomień, tarzając się po ceglanej podłodze. I dopiero wtedy się rozejrzał.
Jedna piwnica nad drugą – w starych moskiewskich domach to się często zdarza, bo od niepamiętnych czasów wznoszono budowle na dawnych fundamentach. Widocznie i ten dom był tak stawiany – na starodawnej podstawie.
W piwnicy nie było zupełnie ciemno, bo oświetlał ją blask bijący ze zbawczego otworu o nierównych brzegach. Jegor przyjrzał się rupieciom, połamanym krzesłom, szmatom. Pod sufitem czerniały przewody kanalizacyjne.
Wówczas z płomiennej dziury zaczął się wylewać złoty strumień, zapalając jakieś śmiecie, a w piwnicy zrobiło się jaśniej.
Kiedy Jegor zobaczył, jak łatwo zapaliła się kupa śmiecia, a za nią druga, zrozumiał, że za wcześnie się jeszcze cieszyć. Doskonale można spłonąć i tutaj, w dolnej piwnicy.
Odskoczył od płomieni.
Gdzieś tu muszą być drzwi.
Są!
Drewniane, z rozeschniętych desek.
Na zewnątrz pewnie wisi na nich kłódka, ale to już głupstwo.
Dorin rozpędził się, uderzył ramieniem i razem z wyważonymi drzwiami runął na zakurzoną podłogę pod schodami. Schody były te same, po których Wasser kiedyś, dawno temu, wprowadziła go do tej ciemnicy. O pół piętra wyżej widać było znajome żelazne drzwi. Przebiegając obok nich, Dorin musnął je ręką i krzyknął, bo oparzył się o rozpalony metal.
Wejście do domu już nie było zabite deskami. Agentce widać nie chciało się tego robić. Wiedziała, że wkrótce i tak dom spłonie jak zapałka.
Tutaj, ze schodów nie było widać pożaru, ale czuło się jego bliskość.
Budynek jak gdyby drgał, buchał gorącem, wydawał jakieś westchnienia.
Jegor wyślizgnął się za drzwi i omal nie zachłysnął się świeżym powietrzem nocy. Nogi się pod nim ugięły, odmówiły posłuszeństwa.
Noc już się prawie kończyła, niebo nasycało się szarymi odcieniami świtu.
Jeśli teraz jest czerwiec, to musi być czwarta. Donn pomyślał: ale jeśli lipiec, to chyba wpół do piątej, piąta.
W głębi domu coś huknęło, ze ścian posypał się tynk, więc lejtnant odpełznął dalej od niebezpiecznego miejsca.
Przy niskiej szopce Dorin postanowił odpocząć. Tylko chwilę.
Usiadł, ciężko oparł się o ścianę plecami i zaczął głośno dyszeć.
Dobrze to wymyślił. Można powiedzieć, że kolejny raz miał szczęście. Zanim skończyła się owa „chwila”, w oknach na parterze zaczął skakać płomień, oświetlając całe podwórze. I wtedy mógł zobaczyć, że w cieniu domu stojącego naprzeciwko ukrywa się wysoka kobieta. Patrzyła na pożar, nie odrywając od niego oczu. Ręce trzymała w kieszeniach.
Jegor wcisnął się w ściankę szopy.
To ci przeklęta Niemra! Chce się na własne oczy przekonać, że radiotelegrafista spłonął razem z całym domem.
Gdyby wyszedł z bramy wyprostowany, a nie wypełzł na czworakach, zauważyłaby go z pewnością. I kropnęła, co do tego nie ma wątpliwości.
Kiedy minęło przerażenie, Dorin powiedział sobie: bardzo dobrze, nieoceniona Frau Wasser, zgubi panią skrupulatność – Niech no tylko uwolnię ręce.
Zaczął macać po ziemi, znalazł połówkę cegły z ostrym kantem. Zacisnął ją między kolanami, i zaczął trzeć o krawędź pasem, który ciągle jeszcze krępował jego nadgarstki. Trze i kręci głową, patrząc to na prawo, na sylwetkę w bramie, to na lewo, na płonący dom.
Paliły się tam juz oba piętra i parter. Pusta, wysuszona przez hulające przeciągi budowla zajęła się ogniem błyskawicznie, ochoczo. Wybite okna głośno strzelały ramami, z dachu spadały kawałki blachy.
Okoliczni mieszkańcy, słysząc hałasy, pomału zaczynali się budzić.
Już rozdarła się jakaś baba, zahuczały męskie głosy.
Na podwórze wybiegli na wpół odziani, rozmemłani ludzie.
Gdzieś w oddali zawyła syrena strażacka i już nie umilkła.
Teraz Jegor patrzył tylko na Wasser. Nie można było przegapić momentu, kiedy odejdzie.
Cofnęła się i ukryła w gęstym cieniu, kiedy drzwi płonącego domu wypadły z zawiasów, wyważone przez ognisty słup. Z bramy już nikt nie mógłby wyjść – po prostu wewnątrz hulały teraz płomienie.
Dorin cisnął cegłę i pobiegł, żeby nie zgubić Wasser. Nie skończył roboty z pasem, musiał się szarpać w biegu; może zdoła tak uwolnić ręce?
O jest, gołąbeczka! Szybko idzie tą ulicą.
Było już całkiem jasno, więc Jegor się uspokoił: teraz nie ucieknie.
Żeby się tylko nie obejrzała.
Na wszelki wypadek zaczął się poruszać zygzakami. Pozwalał jej się oddalić, a potem przebiegał od drzewa do ganku, od ganku do hydrantu.
Wasser doszła do rogu i skręciła na bulwar.